Relacje

poniedziałek, 14 października 2019

BUT Challenge 2019 - zajrzeć bestii w ślepia.



Kto zna wroga i zna siebie, nie będzie zagrożony choćby i w stu starciach.
Kto nie zna wroga, ale zna siebie, czasem odniesie zwycięstwo, a innym razem zostanie pokonany.
Kto nie zna ani wroga, ani siebie, nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce
                                                                                            [Sun Tzu- Sztuka wojny]


Challenge - według słownika Collinsa to "coś nowego i trudnego wymagające wielkiego wysiłku i determinacji". BUT to nic innego jak Beskidy Ultra Trail czyli impreza biegowa organizowana przez Fundację Aktywne Beskidy. Jednak łącząc te dwa wyrazy dostajemy coś co roboczo nazwę BESTIĄ.

Jak legendy niosą bestia narodziła się w 2013r. W sumie nie za wielka tylko 220km, już od samego początku starała się mocno kąsać tych którzy przybyli ją pokonać. Jeszcze młoda i nieśmiała została jednak szybko pokonana. Na 48 zawodników aż 33 mogło się pochwalić jej poskromieniem. Wystarczał zaledwie rok aby trochę urosła (251km) i stała się bardzo groźna i żarłoczna. Z jedenastu śmiałków którzy się na nią porwali przetrwał tylko jeden. Tak oto bestia zasmakowała w ultra biegaczach.
Rok 2015 to pierwszy raz kiedy staję na jej drodze. Chyba nie do końca wiedząc na co się porywam po ciężkiej walce (but260- ultra w najcięższym wydaniu) udaje mi się ją pokonać - jako jeden z dwóch. Bardzo często to co groźne jest równocześnie piękne i łatwo wtedy popaść w zauroczenie - dopada ono i mnie. Wielokolorowe ubarwienie (biało - czerwone, niebieskie, zielone, czarne i żółte paski) przyciągały niczym magnes. 
W 2016 ponownie staję do boju i kolejny sukces upaja - BUT Challenge dla mnie przestaje być bestią – w końcu poznaliśmy się dobrze, Niestety nie dla wszystkich jest taka łaskawa. Tym razem do mety dociera zaledwie sześć osób. 

W 2017 rozrasta się nadal (305km) i dodatkowo staje się niesamowicie groźna za sprawą "selfsupport" - od tej pory można liczyć już tylko na samego siebie. Zajęty walką w innych krajach (GoldsteigUltrarace 661km) nie udaje mi się na czas wrócić, a bestia w tym czasie gromi kolejnych śmiałkami (przetrwało tylko trzech). 
2018 - moje trzecie spotkanie z wielkim BUTem. Po dość dramatycznych chwilach również tym razem docieram do końca, wśród zaledwie pięciu osób (w tym pierwszy raz kobieta).

Podsumowując przez ostatnie pięć lat do mety dotarło w tylko 17 zawodników, a w zasadzie 13 jeśli by nie liczyć podwójnie Bartka, Kamila i mnie. Można by się zastanowić po co taki przydługi wstęp? Ano po to, aby przedstawić z czym mieliśmy do czynienia do tej pory. Jak trudna to była walka z wielokolorowa bestią BUT. Teraz w roku siódmym bestia zmieniła się w potwora. W większości straciła swoje trójkolorowe barwy i zaszyła się w najgłębszą dzicz w oczekiwaniu na potencjalne ofiary, których jak się można było spodziewać również w tym roku nie zabrakło. Stała się groźna jak nigdy dotąd.
Rok 2019 - zmiany, zmiany, zmiany.
To co się nie zmieniło to formuła selfsupport. Nadal możemy liczyć tylko na siebie samych oraz na schroniska i sklepy na trasie. Wszelka inna bezpośrednia pomoc jest zabroniona. Dystans niby tylko troszeczkę dłuższy (o 14 km), ale doszło dodatkowo ok 3200 przewyższenia. Limit czasu zwiększony tylko o 9 godzin. Dotychczasowe szlaki turystyczne zostały zamienione nie tylko na niczym nieoznakowane drogi i ścieżki leśne ale również fragmentami na odcinki bez jakiekolwiek ścieżki tzw. krzaki. Start przesunięty z czwartkowych godzin porannych na 21:00 w środę. Już od pierwszego rzutu oka na trasę coś mi wrzeszczało TRUDNO!!!, TRUDNO!!! BĘDZIE CHOLERNIE TRUDNO!!! W sumie i dobrze, jak by było łatwo to przecież pojechałbym gdzieś indziej.

Do Szczyrku docieram koło południa. W planach obiadek, a następie spanko w samochodzie ile się da, tak aby maksymalnie wypocząć. Startując w godzinach wieczornych już na dzień dobry ma się pewną ilość godzin "na chodzie" więc jeśli ktoś chce myśleć o mecie to musi poświęcić ten dzień na odpoczynek. W drodze na jedzonko spotykam Jacka, który ma dokładnie takie same plany :-).
Wieczorem, szybka ale szczegółowa kontrola sprzętu, kilka słów „otuchy” od ojca dyrektora, odpalamy trackery i punkt 21:00 ruszamy na spotkanie z potworem.

Etap pierwszy: Szczyrk – Węgierska górka
Czy można wejść wproś na Skrzyczne? Można ale po co jak po drodze można też zaliczyć kilka mniejszych górek i dolinek pomiędzy nimi. Zanim więc dotrzemy do Skrzycznego zwiedzamy po drodze Skaliste, Niesłychany Groń i Palenicę. Już na tym etapie widać że wąskie ścieżki wymagają sporo uwagi, każdy błąd nawigacyjny może kosztować sporo sił i czasu.
Wydawało mi się że idzie całkiem nieźle i nie spodziewam się już niedługo wpadnę w pierwszą pułapkę przygotowaną przez potwora. Kawałek za szczytem Skrzycznego trasa odbija w mniejsza drogę. Pomimo ostrzeżeń Jacka, który poświęcił trochę czasu nad poznaniem trasy, postanawiam się trzymać tracka GPS. Zgodnie z ostrzeżeniem 500m dalej droga kończy się wielkim gruzowiskiem skalnym na skraju trasy narciarskiej na które trzeba się wdrapać. W połowie podejścia wielki głaz ucieka spod mojej nogi i stacza się w dół, a ja razem z nim w niewielkiej kamiennej lawinie. Jakoś udaje mi się zatrzymać, ale przypłacam to mocno obitym kolanem. Wygodna trasa przebiegała 50m powyżej.
Bywają na trasie fragmenty gdy szczególnie mocno myśli się o jej budowniczym. Jak by moje dopiero co obite kolano umiało mówić to pewnie usłyszałbym wiele „pochwalnych” słów dla Michała próbując zbiegać trasą narciarską tylko po to aby 150m obok podchodzić z powrotem w górę. Pomimo małych kłopotów inni nie odbiegli mi daleko. Trasa ponownie ma zbiegać w dolinę, drogą której jakoś nikt nie może namierzyć. Tym razem tylko 130m przez krzaki, jak udaje wejść na prawidłowa drogę.
Kościelec – o taaaak, to miejsce zapamiętam sobie na pewno. Biegniemy w grupie gdy ścieżka gdzieś się gubi. W jej poszukiwaniu wchodzę w krzaki i to był ogromny błąd. Gęste chaszcze ciągle spychają mnie w bok, przedzieram się przez nie i nie mogę trafić na nic co by można nazwać ścieżką. 500m krzaczenia gdy wygodna ścieżka była niecałe 50m obok :-( .
Pierwszy poranek zastaje mnie w okolicach Magórki Wiślańskiej, piękne widoki koją złość za nocne błędy. Pozostało już tylko zbiec do Węgierskie Górki aby ten etap zostawić za sobą. Zbiec …. no może nie tylko zbiec, jak można jeszcze jedno podejście zaliczyć. Ostatecznie pierwsze 65km i 4000m przewyższenia i zajmuje mi 14h 16min.




Etap drugi: Węgierska górka – Hala Miziowa
Planem minimum na ten odcinek było zdążenie przed godziną 19:00 do schroniska na Hali Rysianka, tak aby zjeść ciepły posiłek. Szerokie i wygodne drogi, niezbyt strome podejścia, wydawać by się mogło że nie będzie z tym problemu. Trzeba jednak pamiętać,  że na tego typu imprezach czarne chmury zawsze gdzieś wiszą
15 minut od schroniska odbijamy na jeszcze jedno zejście i ten 7 km odcinek zabiera kolejne 1h 40min. Coś co miało być zbiegiem okazuje się zarośniętym borówkami zboczem. Potem track wiedzie w mocno zarośnięty potok. Droga którą wybrałem zaczyna mocno odbiegać od niego, więc nie ma wyjścia, znowu trzeba wejść w krzaki aby skorygować trasę. Do schroniska docieram 20 minut przed zamknięciem bufety. Zgłaszam pierwsza godzinną przerwę - jedzonko i drzemka. Tego teraz potrzebuję, nie ja jeden. W schronisku są wszyscy, którzy już tu dotarli za wyjątkiem Konrada samotnie walczącego z przodu.


Noc druga – idziemy grupą, wiadomo w kupie raźniej ;-). Zatrzymuję się na chwilę aby zmieć baterie w latarce. Pozostałe światełka uciekają do przodu, już nie jestem w stanie ich dogonić. 
Po 22km trasa ponowienie przechodzi bardzo blisko schroniska na Hali Rysiance (300m) można zejść i odpocząć w ciepłym, ale moim celem jest przetrwanie nocy i dotarcie do Hali Miziowej. Kawałek za Trzema Kopcami trasa odbija w dolinę, aby następnie znowu prowadzić w krzaki. Nie zastanawiam się za wiele idę na rympał. Szkoda czasu na szukanie drogi, może jest, a może jej nie ma. W końcu sama się znajduje ..... tak po 300m. W dole poniżej mnie widzę światełka, zastanawiam się co mogą tam robić? Nie dają mi spokoju więc wyciągam telefon i sprawdzam trackery. ??? Przede mną nikogo nie ma!!!

Buczynka – całkiem przyjemnie podejście, tuż przed szczytem nagle widzę Psa z ADHD. ??? Przecieram oczy, ale pies nie znika. Biega, skacze, tarza się, uśmiecha..... chwile potem widzę Marka można by powiedzie że zachowuje się podobnie ;-). Trwa to chwilę gdy obaj znikają w ciemności przede mną. Za dnia mogło by to wyglądać jak na zdjęciu poniżej - dwóch kumpli na trasie. 
7:30 docieram do schroniska i zgłaszam drugą przerwę. Muszę zebrać siły przed kolejny długim etapem. Do tego miejsca dotrze tylko tylko 12 osób.

Etap trzeci: Hala Miziowa – Markowe Szczawiny
Wzmocniony snem i jedzeniem ruszam na dalszą trasę – zaczynając od podejścia na Pilsko. W sumie nic trudnego nie ma w wejściu na Pilsko... no chyba że się idzie pod wyciągiem po kolana w krzakach borówek. Szlakiem to by było jakoś tak bez sensu ;-).
Nagroda za wysiłek jest widok z góry. Daje mocny zastrzyk energii - Babia Góra, kolejny cel widnieje w oddali.

 Wydawało by się że ten odcinek w stosunku do wcześniejszych będzie bardzo przyjemny, ale również tutaj trafiły się odcinki specjalne, Może nie za długie, ale każdy taki fragment mocno daje się we znaki już zmęczonym nogom. Normalnie bardzo bym się cieszył z takich fragmentów, ale wiem że zabierają one dużo czasu i sił. ZA DUŻO!!!.
 Do Schroniska docieram o 21:40, niestety bufet już zamknięty i mogę zapomnieć o ciepłym posiłku. Humoru na dodatek nie poprawia masa nieposprzątanych naczyń i wszelakich butelek zalegających na jadalni. No cóż....czego oczy nie widzą tego nie żal …... Musze się chwile przespać - ustawiam budzik na 30 minut i kładę się na ławce. Budzi mnie (chyba Jacek) i mów że na poddaszu są materace z kocami. Przenoszę się tam i ponownie nastawiam budzik na kolejne 30 minut. Jest ciepło, jest miło, jest przyjemnie..... tylko ten budzik... jeszcze chwila..... ciepło, miło.............

Etap czwarty: Markowe Szczawiny - Kocierz
Budzę się trzy godziny później. GŁUPI!!!, GŁUPI!!!, GŁUPI!!! Szybko się ogarniam do wyjścia i sprawdzam trackery. Marek daleko z przodu, kawałek za nim są dwa Jacki, jest jeszcze Renata i Lucjan na zbiegu z Babiej. W sumie daleko nie odeszli wygląda na to, że pułapka schroniska złapała nie tylko mnie - ruszam w dalszą trasę. Na Babiej trochę wieje, ale nie tragicznie, staram się zbiegać aby nadrobić stracony czas. Kawałek za Sokolicą doganiam Lucjana, odpoczywa w trawie, widząc mnie zbiera się i lecimy razem. Trasa staje się łatwiejsza. Chwila odpoczynku w Zawoi Policzne, sięgam po moją tajną broń - suszone mięso, zapas pozostał mi jaszcze z trasy Goldsteig Ultrarace 661. Trzeba się wzmocnić przed podejściem pod wyciągiem, pomału zaczyna świtać. 
7:30 docieramy do Zawoi, tam na ławeczce siedzą Jacki. Dla nich to koniec, podjęli decyzję że nie idą dalej. Wcinam gorący makaron, który zagrzał mi Pan z Żabki w mikrofali, popijam kawą i szykuję się do dalszej walki. Pozostało 122km i 26 godzin. Teoretycznie jest jeszcze czas.... teoretycznie. Wiem, że przyszła moja pora, czas na ruszenie do przodu. Idzie nieźle - ostro podchodzę do góry, zbiegam jak nigdy dotąd. Lucjan został daleko z tyłu, odległość od Marka jakby malała, tylko Renata, której padł tracker jest gdzieś pomiędzy nami.
Przy podejściu pod Madohorę entuzjazm przygasił problem z GPSem. Urządzenie co chwila się resetuje, a ponownie startując wchodzi w tryb serwisowy - stało się praktycznie bezużyteczne. Wspomagając się trackiem z telefonu, staram się równocześnie przemieszczać i rozwiązać problem z GPSem. Zajmuje to znowu czas, dużo czasu, czyli coś czego mi teraz zaczyna drastycznie brakować. Przy potrójnej doganiam Renatę, zamienimy kilka zdań i widzę jak szybko oddala się do przodu normalnie jak by ją goniło stado dzików.
Zbliża się czwarta noc. Nabieram wody do bukłaka z potoku, czuję się dobrze, rześko, mam dużo sił, jestem gotowy do walki!!! Ale z drugiej strony pozostało jeszcze 70km i tylko 13km. Na tyle znam siebie, że wiem jest to trochę za mało, brakuje tych dwóch godzin przespanych w schronisku. Przede mną Kocierz, góra z której w miarę łatwo się w miejsce gdzie można zorganizować jakiś transport na bazę. Z niechęcią podejmuję decyzję o zejściu.

Od Michała mam informację, że jak będę koło 21:00 w Międzybrodziu to może mnie po drodze zgarnąć Ania. Mijam zakręt tasy i zaczynam zbiegać w kierunku jeziorka. Nie trwa to długo gdy odzywa się telefon. SMS od Grześka z informacją że przegapiłem zakręt trasy. Odpisuje, że to koniec.... Chwile potem dzwoni Ania od królika Stefana, negocjacje trwają trochę dłużej (królik Stefan to twardy negocjator). Rozłączam się, aby po chwili odebrać telefon od siostry do której zadzwoniła moja druga siostra Ania z pytaniem „czy dzwoniła do mojej Ani” bo może ona wie co się dzieje. Ja pierniczę zaczynam tego nie ogarniać :-). Nie zdążam odbierać kolejnych telefonów. Trzeba szybko coś napisać na FB bo jak tak dalej pójdzie to nie zdążę zbiec na 21:00 do miejscowości. Nawet nie myślałem, że aż tyle osób znajdzie czas aby w sobotni wieczór patrzeć na kropkę poruszająca się na mapie. Ostatecznie udało się bardzo szybko powrócić na bazę za co bardzo dziękuje. :-)
Zajrzałem potworowi w ślepia i wiedziałem że tym razem był lepszy ode mnie. Zostałem pokonany, ale nie pożarty. W bitwie JA kontra BUT jest 3:1 i na pewno nie było to ostatnie starcie. W 2019r, do mety nie dotarł nikt. Renata zeszła gdzieś górkę dalej. Marek... dotarł najdalej, a jak wynika z opisu to duchem był już nawet na mecie, choć jego ciało pozostało nadal na trasie ;-).


Wielkie podziękowania dla tych wszystkich, którzy mnie dopingowali. Binganie telefonu odbierające kolejne wiadomości potrafi nieźle zdopingować. Dzięki za wszystkie telefony, dużo łatwiej leci się na trasie gdy wiem że gdzieś tam czuwają anioły czujnie obserwując maleńką kropkę. Dzięki za zabranie z trasy. Wielkie gratulacje dla tych wszystkich którzy podjęli wyzwanie. Gdziekolwiek dotarliście, może i ponieśliście porażkę .... ważne jest aby nie być zostać pożartym. Za rok kolejna szansa na starcie z potworem. W 2020r. mnie nie nie będzie  - będę walczył z inną bestią trochę już znaną (Megarace 1001)

Na koniec wielkie podziękowania osobą które również są bohaterami BUT Challenge pomimo że nie startują.  Sami muszą włożyć ogromną masę wysiłku aby udokumentować zmagania garstki wariatów. Zapraszam do oglądania pełnych galerii zdjęć (których kilka z nich pozwoliłem sobie wykorzystać w tej relacji)    


PS. Czy trasa jest do pokonania? JEST :-) 

Na koniec jeszcze raz podsumowanie wszystkich edycji wielkiego BUTa.

  • Zielone  - Meta 
  • Czerwone - DNF

Rok
Dystans
Śmiałków
Przetrwało
2013
220
48
33
2014
251
11
1
2015
260
15
2
2016
260
21
6
2017
305
28
3
2018
305
32
5
2019
320
25
0



niedziela, 14 lipca 2019

A może by tak wszystko rzucić i pojechać w Bieszczady?? - BOJKO TRAIL



Nie trzeba było długo czekać aby niedosyt towarzyszący mi po powrocie z Portugalii zaczął mnie gnębić. Te brakujące 40km, których nie udało się zrobić na OMD Viriatus musiało zostać gdzieś wybiegane. Zerkając w kalendarz szybko się okazało, że lipiec o dziwo jest  puściutki. W ruch poszła więc maszyna wyszukiwania, ale jak na złość nic nie mogłem namierzyć. Coś co byłoby stosunkowo blisko, byłoby fajne i z otwartymi zapisami. Tonący brzytwy się chwyta, więc już nawet  zacząłem patrzeć  na biegi 10km (ot  desperacja :-(). Pomocna dłoń przyszła od portalu runandtravel.pl, który na FB wrzucił informację o poszukiwaniach wysłannika na Bojko Trail. Impreza miała być za tydzień w ukraińskich Bieszczadach. Dwie szybkie wiadomości  z pytaniami, jedna do runandtravel.pl druga do naczelnego Zbója - Sławka. Odpowiedzi przychodzą szybko, obie pozytywne.
KOCHANIE  JEDZIEMY NA UKRAINĘ!!!
PRELUDIUM
Wciąż w wirze pourlopowej pracy, przygotowania do wyjazdu zostały zredukowane do minimum. Jako, że Ukraina jest poza Unią Europejską i wjazd do tego kraju jest bardziej skomplikowana sprawą, na początek szybka checklista najważniejszych pozycji:
  • paszporty -  mamy
  • zielona karta na auto - trzeba pojechać do salonu
  • zgoda od właściciela auta - potrzebna wizyta u notariusza
  • waluta - kupimy na granicy
  • ubezpieczenie - mamy wykupione roczne (Bezpieczny Powrót)
  • nocleg - trochę za późno na szukanie, bierzemy namiot
  • sprzęt i jedzonko - z tym nie ma problemu

Sprzęt pakujemy w czwartek późnym wieczorem i ustawiając budzik na wczesne godziny poranne próbujemy choć trochę wypocząć. Trasę dojazdu  wybrałem nietypowo - przez Słowację i przejście graniczne Vysne Nemeckie / Użhorod. Dystans i czas zbliżony do tras przez polskie przejścia, ale w tym wypadku po ukraińskiej stronie do przejechania tylko 110km. Wydaje się, że może być szybciej. Pokonanie samego przejście zabiera 2h. Drogi po stronie ukraińskiej dużo lepsze niż oczekiwałem, no może za wyjątkiem ostatnich 10km samego dojazdu do Żdeniewa. Atmosfera na bazie sielankowa, temperatura 26 stopni, nic tylko wyłożyć się na leżaczku (których nie brakowało) w słoneczku popijając chłodne złociste. Odbieramy pakiety, krótka dyskusja z Anią odnośnie miejsc rozbicia namiotu. Ostatecznie stawiam na swoim wybierając płaskie miejsce. Jeszcze szybkie jedzonko i pora szykować się do trasy.
 
 TRASA
Na Bojko Trail do wyboru mamy pięć tras:
  • 10 km / +1000m przewyższenia
  • 20+km / +/-1000m przewyższania
  • 40+ km / +/- 2397m przewyższania
  • 80+ km / +/- 3824m przewyższania
  • 150+ km / +/- 8500 m przewyższania

Oczywistym jest, że jedyną sensowną dla mnie trasą jest 150km (jak nie ma dłuższej ;-)) . Start z Wołowca na Połoninę Borżawę, którą trzeba zdobyć dwa razy,  kolejno przechodząc  przez Boziowo dociera się do Żdeniewa. Wejście na Pikuj i przejście grzbietem przez całe pasmo na północny zachód. Powrót przez Roztoki i wejście  na Ostrą. Na deser pozostaje jeszcze pętla przez połoninę Równą aby zakończyć bieg w Żdeniewie. Limit czasu na pokonanie całości  40h.  Ania wybiera trasę 20+ km z Roztoki poprzez Ostrą do Żdeniewa.

 POŁONINA BORŻAWA
Po dotarciu do Wołowca po wyjściu z autobusów czeka na nas kontrola sprzętu obowiązkowego. Potem  wspólne zdjęcie i  równo o godzinie 18:00 ruszamy. Z przyjemnie ciepłego dnia zrobiło się bardzo parno.
Już na pierwszych kilometrach w tle słychać pierwsze odgłosy burzy, a wystarczy spojrzeć za plecy, aby ujrzeć jej oblicze. Jak zawsze zaczynam spokojnie, przed nami mozolna wspinaczka - w końcu na dziewięciu km trzeba pokonać 1000m podejścia.
 
Pokonawszy odcinek leśny ścieżka wbija się na grań zbocza połoniny, którą nie opuści już bardzo długo. Tutaj nic nie chroni przed coraz mocniejszymi porywami. Gdy wiatr, z początku orzeźwiający, zaczyna przynosić pierwsze krople deszczu nie czekam i szybko zakładam kurtkę. To była dobra decyzja.
 
Na listach sprzętu obowiązkowego praktycznie każdego biegu górskiego jest coś takiego jak KURTKA. Ktoś powie ja nie potrzebuje, jestem twardzielem. Na Bojko też byli tacy co jej nie wzięli (mimo, że była sprzętem obowiązkowym), dostali 30 minut kary, ale myślę, że to co ich spotkało na Borżawie było dużo większą karą. Pogoda w górach może zmieniać się błyskawicznie, a nie zawsze jest się gdzie schować. Gdy wiatr nie tylko próbuje zerwać z ciebie całe ubranie, ale też zdmuchnąć Cię z grani, gdy deszcz nie pada, ale zacina w poprzek, gdy całe ciało jest atakowane igiełkami gradu, a temperatura drastycznie spada, te 150-200g w plecaku może nie tylko uratować dupę, ale nawet zapewnić jako taki "komfort" :-) Jeżeli chcecie biegać po górach, jeżeli chcecie brać udział w ultramaratonach (zwłaszcza na długich dystansach) i cieszyć się medalem na mecie - ludzie nie żałujcie na dobrą kurtkę, taką z kapturem i podklejanymi szwami. WARTO ją mieć w plecaku !!!  Naprawdę warto !!!
 
 
 Przez blisko 15 km mieliśmy okazje podziwiać piękno tej połoniny. Pomimo, że widoczność była mocno ograniczona po prostu nie mogłem się powstrzymać, aby się zatrzymać i zrobić zdjęcie.
 
 Tuz przed zmrokiem ponownie schodzę w las rozpoczynając zbieg do głębokiej doliny, tylko po to aby ponownie wbić się na Borżawę od strony wierzchołka Stij.
Pomału zaczynam łapać swój rytm. Jak to zwykle bywa tuż po starcie większość zawodników mnie wyprzedziła, teraz zaczynam ich doganiać. Przed północą doganiam zawodniczkę, która w mojej ocenia ma poważne problemy. Jej latarka padła, a zapasowy akumulator czeka dopiero na przepaku :( Już samo poruszanie się po ciemku na trasie jest bardzo trudne nie wspominając o szukaniu oznaczeń. No niestety koleżanka nie ma wyjścia, do najbliższego punktu będzie skazana na moje towarzystwo. ;-) Na jej szczęście ciągle wieje wiatr, który mocno ograniczając komunikacje nie dał mi szans na zanudzenie jej tematyką biegów ultra :-). Zanim dotrzemy do punktu na Płaju ponownie mija nas wielu zawodników, znowu będę miał kogo ścigać. Koleżanka pozostaje na punkcie czekając na świt, ciągle ma szanse na dotarcie na przepak w limicie czasu, ale będzie to już bardzo trudne. Niestety za błędy się płaci - światełko to obok kurtki również bardzo ważny przedmiot, a zapasowy akumulator pomimo że waży dobrze mieć w plecaku. Długim zbiegiem opuszczam Borżawę.
 
 BOZIOWO
O poranku zaczynam 800m podejście na Boziowo. Górka o tyle fajna, że z jej szczytowych polan roztacza się widok zarówno na połoninę Borżawę, gdzie byłem nie tak dawno jak i na trzy kolejne atrakcje Pikuj, Ostrą i Połoninę Równą widniejące daleko przed nami. Widok przepiękny, choć góry te wydają się być strasznie daleko i dla niektórych doganianych przeze mnie zawodników widok ten nie był motywujący. Nasza trasa będzie przebiegać niebezpiecznie blisko mety, łatwo wtedy zrezygnować. Lecz zanim dotrę na kolejny punkt czeka jeszcze jedna atrakcja - przejście przez rzekę.
 
 
 
PIKUJ
Przed podejściem na Pikuj czeka na nas punkt z przepakiem w Żdeniewie. Mimo, że staram się to zrobić szybko blisko 30 minut poświęcam na odpoczynek, przebranie się, uzupełnienie wody, zapasów i jedzonko. Tuż przed wyruszeniem w dalszą drogę przebiegają przed nami zawodnicy trasy 40km. Pikuj udaje się zdobyć całkiem sprawnie i pozostaje blisko 18 km grzbietem, zaliczając kolejne mniejsze lub większe górki. Po drodze mijam punkt w Żurawce gdzie rozchodzą się trasy 40km i 150km. Jak na tym odcinku mieszałem się z zawodnikami z trasy krótszej to po rozejściu pozostaję sam. Jedynie na horyzoncie pojawiają się jacyś pojedynczy zawodnicy których pomału doganiam. Jest pięknie.
 
 
 
 
Kolejny punkt znajduje się w Roztoce, jednak aby do niego dotrzeć trzeba jeszcze pokonać 9km szutrowej drogi. Oj, jak ja nie lubię takich etapów. Lekko pod górę, kamienista, dziurawa ciągnąca się w nieskończoność.

OSTRA
Pokonanie Ostrej zajmuje mi 2,5 godziny, początkowo przez las wchodzi się na wierzchołek z którego rozciąga się panorama na Pikuja i całe pasmo które przebyliśmy, z drugiej strony widok na ostatni etap - Połoninę Równą.  Za dnia udaje się zbiec na przełęcz Perełuki gdzie znajduje się ostatni punkt (odwiedzany  dwa razy) . Od tego miejsca nie goni mnie już limit czasu.   
 
POŁONINA RÓWNA
Na tę ostatnią górkę podchodzę już w blasku latarki. Kluczenie przez las w poszukiwaniu trasy wydaje się mozolne i wolne, ale jest niczym w stosunku do betonowych płyt prowadzących na szczyt. Ten stosunkowo niewielki odcinek wydaje się nie mieć końca, podobnie jak cały 22km odcinek, którego przebycie zajmuje mi 5 godzin. Ponowna wizyta w punkcie na Perełukach i nie pozostało nic jak zbiegać w kierunku mety.  Ostatnie fragmenty jeszcze dają mocno w kość kolanom. Gdy dobiegam do asfaltu niebo zaczyna błyskać sugerując, że należy się pośpieszyć.  Po 34 godzinach i 17 minutach docieram na metę. Jak to zwykle bywa na imprezach tego organizatora, Sławek osobiście czeka z kieliszkiem, pasem i medalem . Z nieba zaczynają spadać pierwsze krople deszczu.  
 Na trasę Bojko Trail 150+km wyruszyło 90 zawodników, 35 z nich postanowiło lub musiało zakończyć na 70 km w Żdeniewie.  Na metę dotarły 3 kobiety i 47 zawodników.  Całkiem niezłe wyniki :-) Ja ostatecznie kończę na 28 pozycji open.  Zawodnicy którzy byli dłużej niż ja na trasie nie mieli lekko.  Druga burza, nie dość, że ostro ich sponiewierała, to równocześnie zmieniła szlaki w górskie potoki, a nasze pole namiotowe w basenik.  Trzeba było posłuchać Ani i rozbić się wyżej.
 
EPILOG
Trzeba przyznać, że trasa Bojko Trail 150+ jest jedną z najładniejszych na tego typu biegach (w porównywalnych górach) jakie widziałem do tej pory. Może to dlatego że pochodzę z Bieszczad i miłe sercu są mi takie widoki.  Wielkie ukłony dla Sławka Konopki za jej wymyślenie i całą organizację tego biegu.  Sławek wysoko podnosisz poziom :-).

Wielkie dzięki dla runandtravel.pl nie tylko za podesłanie pomysłu, ale również za pakiet. W tej chwili jesteście chyba jedyni którzy w pełni ogarniają szeroko pojęty świat biegów górskich, ultra i o podobnej tematyce.

Na koniec jeszcze jedno podziękowanie - dla Pani celniczki ze słowackiej granicy ;-), która umożliwiła nam podczas powrotu, po 6 godzinach stania na granicy, ponowne ładne zapakowanie auta, tuż po tym jak kazała nam  wszystko wypakować ;-). Następnym razem do sprzętu obowiązkowego trzeba dorzucić dobrą i grubą książkę :-D.