Relacje

czwartek, 16 czerwca 2022

Rajd Beskidy - idąc marzysz o mecie, a jak już do niej dotrzesz, to żałujesz że to już koniec

Są dni gdy nie wszystko układa się tak, jak sobie człowiek zaplanował – życie. Wyjazd na Rajd Beskidy zaczynamy w piątek już o 1:00 w nocy, trasa: Tarnów – lotnisko Pyrzowice – Wisła. Pierwsze zadane logistyczne po przyjeździe do Wisły to znalezienie „przyjaznego” parkingu i próba złapania snu - maksymalnie ile się da. Baza będzie czynna dopiero od 16:00 więc pozostało nam spanie w aucie. Po pobudce zaliczamy mały spacerek po parku, oglądając rzeźby, pomniki i miniatury co okaże się bardzo przydane w czasie rajdu. Następnie udajemy się na posiłek (dla mnie to śniadanio-obiado-kolacja) i wracamy do auta aby spróbować się jeszcze przespać.


Trasa TP100 na którą jestem zapisany rusza o 19:00. Odprawa zaczyna się już godzinę wcześniej i trwa ok 40 minut. Dlaczego tak długo? Wystarczy spojrzeć na mapę, a w zasadzie na pięć map :-). Poniżej połączyłem je w jedno, aby pokazać ile informacji trzeba było „ogarnąć”.

Na naszej trasie tłumów ma, ale nie nie liczy się ilość tylko jakość :-). Obsada doborowa  – wariant południowy (na początek) oprócz mnie wybiera Radek Defeciński i Krzysiek Borowiec. Wariant północny team Leszek Herman Iżycki i Gabriel Bujakiewicz (co zrobiły pozostałe trzy osoby nie mam pojęcia).  Równocześnie z nami rusza trasa krótka AR.

Kolejność zaliczania mamy dowolną, zaczynam od „rozlanej kawy”- trzeba znaleźć obiekt ze zdjęcia zaznaczony na mapie i zrobić sobie selfi. Tutaj przydał się poranny spacerek - trzy z dziewięciu zdjęć już znam. Obieram wariant południowy, pozostawiając trzy górne punkty na sam koniec imprezy. Czekoladowego Małysza chwytam przez szybkę, lokal już zamknięty – Pani właśnie kończy sprzątać, nie będę się wciskał do środka. Kamienny labirynt zwiedziłem cały zanim trafiłem na baner. 

Sztuka selfi (zdjęcia zapożyczone od Ani) :-)







Dlaczego wybrałem wariant południowy – wydaje mi się, że jest tutaj mniej punktów, a więcej przestrzeni do pokonania. W sam raz na etap nocny.

Odcinek Cieńków Niżny, Cieńków Pośreni i Cieńków Wyżni lecimy razem z Krzyśkiem umilając sobie kilometry pogawędką do czasu gdy muszę wyciągnąć czołówkę. Krzysiek już ją ma na głowie więc ucieka do przodu wbijając się na Zielony Kopiec. Sam wybieram drogę trawersując szczyt więc udaje mi się go wyprzedzić. Chwilami z przodu widać światło czołówki czyli Radek gdzieś tam jest.

Punkt 105, kolejny raz czeszę krzaki w poszukiwaniu lampionu. Wiem, że jestem blisko, tylko nie wiem co robię źle. Uświadamia minie Krzysiek, który odzyskuje stratę. Jeden z punktów jest ukryty w jaskini. Nie przeczytałem opisu, nie zaznaczyłem sobie na mapie, więc nie ma co się dziwić, że jestem w czarnej dupie mając punkt na wyciągniecie ręki. Często o wyniku decydują małe, wydawałoby się nieistotne szczegóły. Nauka na przyszłość, trzeba przenosić na mapę w okolicy punktu wszystkie istotne informacje. Sama jaskinia - BAJER!!!. Patrząc na jej schemat miałem trochę obaw, że pół nocy się będę po niej błąkał. W realu była jakby mniejsza – wdać brak mi doświadczenia w czytaniu jaskiń.


Kotarz - siadam chwilę pod wiatą. Przyszła pora na podjęcie ważnej decyzji. Tuż obok zaczyna się mapa BnO Kotarz, o której wiadomo, że aktualna jest tylko rzeźba. Czy zostawić ją na dzień, czy może jednak zebrać punkty położone najwyżej. Decyduję się na drugi wariant, idąc po 20, 19, 17 i 21. Spadnę nisko, ale za dnia nie będę musiał skakać góra-dół. „20” świeciła z daleka tak mocno, że w pierwszej chwili zastanawiałem się co to jest. "19" - łatwizna.  „17” – nocne cięcie na azymut z miejsca, co do którego nie byłem w 100% pewny - samo prosiło się o kłopoty. Trudno, trzeba będzie namierzyć się od nowa, najlepiej ze szczytu. Zmieniam kierunek i po 20m zderzam się z punktem. „Wiedziałem, że tam jest” - skłamałbym tak twierdząc. To była jedna z tych chwil, gdy podbijając punkt człowiek się zastanawia jakim cudem na niego trafił tak z marszu. Lata doświadczeń, szósty zmysł (przecież nigdy nie liczę dystansu) czy szczęście głupiego?? "21" - punkt w krzakach 20m od ambony, znowu kłania mi się czytanie opisów. 

2:30, mgła – idealne warunki do poszukiwania lampionu upchanego w jakiejś dziurze. Otwór do jaskini na Klimczoku, już kiedyś go szukałem. Wydaje się prosty, nawet jest rozjaśnienie, więc dlaczego zajmuje mi to 23 minuty. Widocznie brak snu wcześniejszej nocy zaczyna się mścić - pojawiają się drobne błędy.

Drugi obszar BnO jest łatwy, droga od której wystarczy odskoczyć w bok na kilkanaście metrów po punkty. Idę . Oczy mi się przymykają. Idę, ważne za kolejną drogą odbić na punkt. Idę..... idę …. idę.... patrzę na kompas.... Q....WAAAAAAAAAA!!!!. Odwracam się i zaczynam biec. Jestem 3 km w plecy.

Kolejny punkt jest pod Błatnią - podchodzę niebieskim szlakiem, który dodatkowo ścinam fajnym skrótem. Skrót w górach = stromo, słonko już wysoko, zrobiło się ciepło. Połowa trasy za mną, pora ściągnąć  kurtkę  i zmienić skarpety. Jest dobrze, jakoś przetrwałem noc. Kolejny punkt „chata drwali” trzeba zejść ze ścieżki, patrzę na kompas.... Q....WAAAA!!!! musiał mi spaść z ręki jak się rozbierałem. Ok, bez kompasu teoretycznie też się da. Pomyślmy - wiem gdzie leży, wrócę po niego jutro. Mam jeszcze zegarek. Zmieniam ekran na funkcję kompasu - nie jest to to samo co mój stary moscompass, ale daje radę.

O! Jak fajnie, jest droga która prowadzi prosto do punku. Co my tu mamy? Piec hutniczy- selfi. ??? OK, umówmy się, że na mapie było zaznaczone miejsce skąd należy zrobić zdjęcie. Piec jest po drugiej stronie potoku niż to wynika z mapy. Przy tej okazji nasuwa mi się pytanie – jaka jest dozwolona maksymalna odległość od obiektu do zaliczenia punktu poprzez selfi? 

Są warianty, które nie są są fajne, ale są sensowne. Spadam więc do Brennej aby zaliczyć 6km asfaltowy odcinek na powrocie do punktów z BnO Kotarz. Już na początki spotykam Grześka Czarnego walczącego na rowerze, który jak się okaże wybierze wariant fajny ale nie jest sensowny (relacja) :-) Równowaga – w przyrodzie nic nie ginie :-)  

Zebranie pozostawionych w nocy punktów poszło nawet zgrabnie, to chyba był bardzo dobry pomysł, aby podzielić mapę na dwa etapy. No może pasowałoby w końcu nauczyć się co znaczą piktogramy z opisów - zaoszczędziłbym kilka minut. Słońce smaży niemiłosiernie – mijam Krzyśka, który ma problemy. Góry przeczołgały go trochę za mocno. Odliczam czas do końca, zostały tylko trzy punkty, dwa z nich zaliczane zdjęciem. Problemem jest bateria w telefonie, zostało niewiele energii – głupio by było gdyby padł telefon przed ostatnim zdjęciem. Trzeba gnać!!!

Jest szczyt – już tylko dwa punkty do końca. Z naprzeciwka idzie Radek - jemu też zostały dwa punkty. Krótka wymiana zdań, mijamy się, a potem ….......OGIEŃ!!!. 

Q.....WAAAA!!! nie ta droga - ogień zgasł.

Resztę trasy pokonuję już na spokojnie. Radek odstawia mnie na 23 minuty. Ma chłopak moc!!! Na mecie melduję się z kompletem punktów – jestem drugi. 22h 25min, 97km, 4700 podejść – mimo że czuję się ostro przeczołgamy, wiem że było SUPER!!! Wiem też gdzie straciłem te 23 minuty - drobne błędy, ale jak się je zsumuje....   

 Z kompletem punktów dosłownie w ostatnie minucie limitu wpada jeszcze Leszek i Gabriel. Krzysiek schodzi z trasy, a tak niewiele mu już brakowało.

Patrząc na wyniki innych tras Rajd Beskidy był imprezą gdzie na mecie nie padało pytanie jaki masz czas, ale czy masz wszystkie punkty. To było jak powrót do starych dobrych czasów, bez punktów odżywczych, bez ukrytych baniaków z wodą, bez ułatwień. W kameralnym towarzystwie. Ostra wyrypa, po której wszyscy jakoś tak zgodnie przyznawali że się zmęczyli :-)

Niedziela – słońce grzeje, idę skrótem niebieskiego szlaku (na Błatnią) po zagubiony kompas. Chwilę mi schodzi zanim go znajdę, kolejna nauka z tej imprezy – zmienić gumki w kompasie na jaskrawy kolor. Na powrocie słyszę głosy. Pod górę pchają się dwaj rowerzyści na elektrykach. Mówią, że chcieli sobie skrócić drogę. Że na mapie ładnie to wyglądało :-) . Ciekawe czy też wyniosą naukę z tego dnia tzn. „skrót w górach = stromo” lub co oznaczają takie ładne, równoległe, położone bardzo blisko siebie poziome linie na mapie.

czwartek, 9 czerwca 2022

Åkersætra 666 M.O.H - Norweski test kompetencji

Biegów terenowych na dystansach ultra obecnie jest ogromna masa. Są takie o których słyszeli wszyscy, startują w nich tysiące ludzi. Z drugiej strony są też takie, o których aby znaleźć informacje to trzeba nieźle się postarać, a startujących można policzyć na palcach rąk. Na nich samo dotarcie do mety już jest zwycięstwem. Na koniec są też takie, dla których te ostatnie były tylko testem kwalifikacji.

Na wyjazd do Norwegii przymierzałem się już od jakiegoś czasu – kusił mnie GNT400.Dlaczego kusił? Z bardzo prozaicznego pozoru – bardzo podoba mi się grafika logo :-). Wtedy plany pokrzyżowała epidemia. W tym roku przypilnowałem terminów i się jednak okazało, że to nie taka prosta sprawa. Co innego chcieć, a co innego móc. „Panie, nie znamy Pana, chcesz wystartować to zapraszamy do nas na coś łatwiejszego, pokaż że się nadajesz - wtedy porozmawiamy”. Nie było więc innego wyjścia, rezerwuję lot do Oslo.



Środa, ok. godziny 23:00 szykuję się do startu w Åkersætra 666 M.O.H. - biegu na dystansie 182 km trasy poprowadzonej przez płaskowyż Hedmark. Na liście startowej 10 osób. 7 z nich (w tym ja) dotarło na linię startu w aucie organizatora. Kiedyś był to ambulans. Zaczyna się nieźle :-) 

Przygotowanie do startu przebiega bardzo sprawnie, Fulvio rozdaje numery startowe i trackery. Jedyna instrukcja, to taka, że tracker ma być na górze plecaka. Żadnego sprawdzania sprzętu obowiązkowego, żadnej odprawy. Jeżeli tu jesteś to powinieneś wiedzieć co masz robić. 

Z obowiązkowych pozycji jest tylko działający telefon i tracker. Inne rzeczy – sam decydujesz co jest potrzebne. Weźmiesz za dużo to będzie ciężko, za mało to może się okazać, że zabraknie czegoś w istotnym momencie i kończysz jako DNF – co zabrać??

Już od dawna działa u mnie system „sprzętowa pizza”– przed wyjazdem układam wszystko według kategorii: na mnie, do plecaka, do przepaku (jak jest), do bagażu/depozytu i robię zdjęcie. Przed kolejnym startem otwieram takie zdjęcie z imprezy o podobnym profilu i porównuję z odłożonymi pozycjami. Dużo łatwiej jest się spakować.

Mimo późnej godzina nadal jest jasno, więc można spokojnie wszystko sobie przygotować.

Tuż przed startem w końcu robi się ciemno i niestety zaczyna padać lekki deszczyk. Przenosimy się na mostek nad rzeczką Åsta. Ostatecznie na starcie zjawiło się tylko 9 zawodników.

Trasa biegu jest nieoznakowana, poprowadzona szlakami turystycznymi, wąskimi ścieżkami, rzadko większymi drogami. Trafiają się również odcinki na przełaj. Podstawowa zasada - mamy poruszać się według tracku GPS. Trzeba się pilnować. Głównym moim urządzeniem do nawigacji jest Garmin GPSMAP66s. Ważne jest aby mieć wgraną dość dokładną mapę topograficzną. Niestety wadą jest duże zapotrzebowane na energię - w trakcie biegu zużyłem 5x2 zestawów baterii. Zegarek miał za zadanie zapisywać trasę, ale służył też jako dodatkowe ostrzeżenie o zejściu z trasy. Jako orientalista przygotowałem sobie jeszcze dodatkowo zestaw map do mapnika. Łatwiej mi się biegnie wiedząc co mnie czeka.

Po starcie Norwegowie bardzo szybko uciekają do przodu, większość z nich już zna tą trasę. Jest to czwarta edycja i jak do tej pory nikt jeszcze nie dotarł do mety. Wcześniejsze co prawda były organizowane w terminie jesiennym. Tym razem ma być łatwiej - więcej dnia. Jak zwykle potrzebuję trochę czasu na wczucie się w trasę i teren. Inaczej mówiąc  - zamykam tyły. Dla pocieszenia pozostaje motto "Zacznij wolniej dalej zajdziesz" - jak do tej pory jeszcze się na nim nie zawiodłem :-)

Patrząc na mapę prawie cały teren po którym poprowadzona jest trasa jest oznaczony poziomymi niebieskimi linami - w rzeczywistości oznaczało to mięciutkie podłoże, zalane lodowata wodą. Każdy krok to brodzenie po kostki w wodzie. Mokre buty miałem już po pierwszym kilometrze.


Trochę wyżej położyny teren - wcale nie znaczyło że będzie sucho, ale często znaczyło, że będzie kamienisto.

Większość trasy biegło szlakami turystycznymi, które były oznakowane kolorami. Pomalowane deseczki powieszonych na drzewach lub kołki wbite w ziemię - tego należało wypatrywać. Nie tak jak u nas, przecinające się szlaki mogły być oznakowane tym samym kolorem. Dzięki mapie wiedziałem co mnie czeka i nawigacja nie sprawiała problemów. Po GPS sięgałem coraz rzadziej – tak kontrolnie. 


Ułatwieniem do poruszania się po bagnach były kładki, w większości jako wąskie, zalane, zatopione, połamane deski lub kłody. Trafiały się też i trzypasmowe autostrady :-)


Oprócz licznych potoków, do przejścia w brud mieliśmy dwie większe rzeki. W przypadku braku możliwości przejścia z powodu wysokiej wody wytoczone były warianty zapasowe. "Rzeka Øksna jest OK musicie przez nią przejść” - informacje dotyczące biegu dostawaliśmy poprzez messengera na specjalną grupę. Rzeka Flagstad – „za dużo wody, mamy iść wariantem rezerwowym” – trzeba doliczyć 3km do końcowego wyniku.



Oczywiście nie zabrakło też wariantów przełajowych.

Na tym biegu jest tylko start i meta. Brak jakichkolwiek punktów odżywczych, wsparcie osób zewnętrznych niedozwolone. Wodę pitną można nabrać tylko w kilku miejscach. Pierwsze takie było na 42km.

Limity czasu były tylko dwa: 24h w połowie trasy (CP3), 48h na mecie. Na CP3 czekała niespodzianka - Fulvio zorganizował punkt odżywczy (organizatorowi wolno). W jednej ręce piwo (bez alko), w drugiej na zmianę: kubek z kawą, kubek z kakao, kubek z chipsami - tylko zmieniam kubeczki. Z nieba cały czas siąpi deszcz, przede mną druga noc - zapowiada się, że będzie zimno. Ubieram zapasową bluzę z plecaka, uzupełniam wodę.  

W nocy nie udało mi się znaleźć miejsca gdzie można by się chwilkę przespać. Było zimno, cholernie zimno. Nogi praktycznie cały czas w lodowatej wodzie, z nieba siąpił deszcz. Zatrzymanie się w miejscu nieosłoniętym nie miało sensu. Na trasie dało się znaleźć samoobsługowe schroniska DNT, ale trzeba mieć do nich specjalny klucz, którego nie miałem. 

Wolno, ale bez przerwy idąc wyprzedzam jedną osobę. Teren praktycznie cały czas taki sam, połamane karłowate drzewa, woda, błoto, kładki, jakiś potok, szaro, deszcz, nie ma ludzi, nie ma zwierząt, szaro , zimno , nie ma nic. Jestem tylko ja i bagna. Jakby było choć trochę słoneczka to wszystko wyglądałoby inaczej, może nawet bajecznie, ale słonka też nie ma.

Jestem tylko ja...... i bagna..... i deszcz......i zimno.... i ostatni baton.....

Do mety pozostało 8km, w zasadzie spacer po miejskim parku – tak sobie pomyślałem. No to się pomyliłem i to bardzo. Na zawodach AR często tuż po starcie jest tzw. PROLOG, krótki odcinek który wymaga wykonania jakichś zadań. Tutaj taki odcinek dostaliśmy na koniec. Strome podejścia, jeszcze ostrzejsze zejścia – miód na zmęczone nogi. Wąskie ścieżynki co chwila przecinane innymi ścieżkami – czujność trzeba zachować do samego końca.

Zdjęcie tego nie oddaje więc dorysowałem małą podpowiedz  
46h 42min – 185km – 4600 podejścia /5150 spadku – kończę na 4 pozycji. Na mecie czeka na mnie Fulvio z medalem. Ostatecznie do mety dotarło 5 osób. Prawdziwy tłum :-)


Test zdany!!!  Witaj GNT600 (2025)!!!
Kto by się bawił w 400km jak można zrobić 600km.
Znowu będę tylko ja, woda, błoto .... i trochę więcej batonów:-) 
Kilka słów o logistyce.

28 maja 2022r - sobota wieczór, lotnisko Oslo-Gardermoen. Szykuje się nieprzespana noc w oczekiwaniu na powrotny, poranny lot do Polski. W zasadzie nic dziwnego, gdyby nie to że od środy rana spałem w sumie 6h. …....no tak w końcu „It's not supposed to be easy!”

Dojazd był stosunkowo łatwy. Z Tarnowa pociągiem do Krakowa – Balice. Lot do Oslo. Pociąg do Brumundal. Spacerek 3,5 km na kemping. Tłumów nie ma – rozbijam namiot i idę spać. Ten etap poszedł sprawnie.

Z kempingu musiałem się zebrać przed 12:00. Transport na start miałem zarezerwowany w aucie organizatora z Hamar gdzie docieram busem ( 30min jazdy). Transport jest o 21:00 - mam więc bardzo dużo czasu. Ogranicza mnie bagaż i perspektywa „spaceru” więc poprzestaję na odpoczynku. Ławeczki na nabrzeżu jeziorka idealnie nadawały się do sjesty.

Pierwotny plan po ukończeniu biegu był taki, aby odebrać bagaż z depozytu (mety), busem dotrzeć do Brumundal, spacerek na kemping, rozbicie namiotu. Trasa zajęła mi trochę więcej czasu niż pierwotnie oceniałem więc daję się namówić Fulvio na nocleg w hostelu, do którego podrzuca mnie autkiem. Żegnam się z Fulvio i idę na recepcję. Jest po 23:00 - recepcja już nieczynna, dzwonię na podany numer i słyszę zaspany głos, który oświadcza że miejsc brak.

OK. Wracamy do planu A. 1,5km spacerku na dworzec autobusowy. Najbliższy kurs 1:00. W autobusie ciepło, oczy zaczynają się przymykać, ale jakoś daje radę. Drogę na kemping już znam, poza tym jestem nieźle rozruszany po biegu :-). 2:30 - namiot rozbity, pakuję się do spania. Niestety, aby skorzystać z prysznica potrzebna jest specjalna karta, którą dostanę dopiero rano. 

W pierwszym wariancie lot powrotny miałem w niedzielę popołudniu, ale linia zmieniła go na poranny. W nocy brak pociągów, więc muszę pojechać wcześniej i przesiedzieć noc na lotnisku. 

Lot powrotny przebiegł bez problemów.  Co ciekawe w trakcie całej podróży (od wtorku rana do niedzieli popołudnia) ani razu nie wyciągnąłem portfela - wszystkie płatności były kartą (a w zasadzie telefonem).