Relacje

niedziela, 30 grudnia 2018

RUN... FLY... BUM!!! - Winter Trail Małopolska 105


To, że górki zimą są przepiękne i często bajeczne wie każdy, kto choć raz wybrał się na zimowy spacer. Do tego, że bieganie po górkach jest fajne, chyba nie trzeba nikogo przekonywać. Łącząc te dwie rzeczy można spędzić naprawdę wyjątkowe chwile, ale o jednym trzeba pamiętać - zimą może być zimno, ślisko i ciemno, o śniegu nie wspominając ;-) W końcu - "sorry, taki mamy klimat".
                Okazji do pobiegania zimą po górkach na trasach około 100km za wiele u nas nie ma. Można by spytać dlaczego? Mając za sobą wiele startów w zimowych edycjach 100km maratonów na orientację odpowiedź jaką bym udzielił na to pytanie jest taka - zimą trasy są nieobliczalne.
W zależności od warunków pogodowych i terenowych pokonanie dystansu może wymagać od nas zdecydowanie większych pokładów sił niż ta sama trasa latem. Zdecydowanie więcej czasu. Po prostu jest trudniej!!! Bardzo dobrze, lubię jak jest trudno :-)
                Winter Trail Małopolska to zimowa edycja imprezy, której główną trasę miałem już okazję poznać na jej letniej edycji w 2017 roku startując w UTM170. Tym razem baza zawodów została umieszczona w ośrodku na zboczu Lubogoszczy. Bardzo fajne miejsce wymagające jednak trochę wysiłku w postaci spacerku. Ci co nie załapali się na miejsca noclegowe w bazie, w promocji dostali trochę więcej spacerków ;-).Wieczorem, krótka okazja do powspominania wspólnie z Jarkiem Haczykiem trasy PTL'a. Mam nadzieję, że nie zanudzałem za bardzo, starając się opowiedzieć to, czego opowiedzieć się nie da - tak naprawdę to trzeba przeżyć. Cóż, przed nami WTM105 - pora spać.
                Po starcie zaczynamy od podejścia na Lubogoszcz, aby nie było za łatwo tuż przed zachodnim wierzchołkiem zbiegamy do doliny, aby ponownie wejść tuż przed wierzchołkiem wschodnim - ot fantazja budowniczego trasy, kto mu zabroni.
 
Pierwszy punkt żywieniowy, umieszczony pod Lubomirem, wita nas przepyszną zupką dyniową,
a nic tak dobrze nie robi jak gorąca zupka. Wcinam dwie miski.
 
Wraz z kolejnymi kilometrami zbliża się jedna z głównych atrakcji WTM - Szczebel. Górka, na którą zarówno wejście jak i zejście może zapaść w pamięć. W sumie nie wiem ile razy już ją zwiedziłem, z każdej możliwej strony zawsze było "ciekawie". Tuż przed atakiem na Szczebel jeszcze chwila na odpoczynek i gorące ziemniaczki z ogniska :-)

     Buty z kolcami spisują się rewelacyjnie, więc zarówno Szczebel jak i Luboń padają szybko. Pierwsza wizyta w punkcie Rabka Zaryte - chwila odpoczynku, czas na zagrzanie się, zupka tym razem orientalna... hmm, dyniowa lepiej grzała.
     W dole światła Rabki, pomału się ściemnia, więc pora wyciągnąć latarkę. Kilkanaście metrów dalej potykam się o coś, a jak już prawie łapię równowagę potykam się ponownie. Mimo rozpaczliwego przebierania nogami nie jestem w stanie nadążyć za lecącym ciałem, machanie w powietrzu rękami też nic nie pomaga...........po krótkim locie ląduję na glebie.
Chwilę mi zajęło zanim się pozbierałem :-(, mocno zirytowany ruszam dalej. Kawałek za Maciejową z naprzeciwka wypada światełko lidera biegu. Wygląda na to, że nic mu nie odbierze zwycięstwa, wymiata szybko, a za nim długo, długo nie widać nikogo.
 
Przed rundką na Turbacz wizyta w punkcie Obidowa, gorąca herbatka z sokiem, leczo i sympatyczna atmosfera na chwilę zatrzymuje.
 
 

3 godziny i 16km później ponownie jestem w Obidowej.
 
Każdy kolejny krok przybliża do mety, chwilę czasu zajmuje jeszcze jedna wizyta w Rabce Zaryte. Zawodnicy wchodzą i wychodzą, a ja sobie popijam kawkę i rozmawiam. W sumie to gdzie mam się śpieszyć, pudło już dawno zajęte :-)
 
 

Pozostało już tylko wejście na Luboń od strony Perci Borkowskiego, na szczęście najtrudniejszy odcinek jest ominięty bokiem. Szybki zbieg do przełęczy i podejście na Szczebel od tej najprostszej strony. Kolejny fragment trasy to wisienka na torcie - zejście ze Szczebla czarnym szlakiem. Buty z kolcami robią swoje i na odcinku od perci do końca zbiegu wyprzedziłem sześć osób. Metę przekraczam w promieniach porannego słonka.

105km - 22h 01 min - Bardzo fajne zakończenie roku - polecam każdemu kto lubi się trochę zmęczyć ;-).
Trasa wydawać by się mogła nie za trudna, ale w zimowych warunkach zabierała jednak trochę więcej czasu. Bardzo dobrym pomysłem było zabranie butów z kolcami, które trzymały idealnie. 

Wielkie podziękowania dla wszystkich wolontariuszy na punktach za ciepłe słowa, picie i jedzonko.

Zapraszam do oglądania wszystkich zdjęć z biegu (kilka z nich pozwoliłem sobie zamieścić powyżej) robionych przez:

Adventure: Globe, kawał dobrej roboty. Tak przy okazji, widok Pioruna w nocy na szlaku może podnieść ciśnienie ;-) 

Andrzeja Horodzieja z punktu w Obidowej - zdjęcia super - nawet nie zauważyłem, że były robione - pokazują prawdziwe oblicza, a nie uśmiechy do obiektywu :-):

 Po powrocie do domu dorobiłem się jaszcze jednego zdjęcia, związanego bezpośrednio z WTM, które ucieszyło mnie najbardziej. ŁAPA CAŁA :-)
W wyniku upadku uszkodzeniu uległ też chip w numerze startowym co w efekcie skończyło się DNFem, przynajmniej do czasu wyjaśnienia. 


ULTRA TRAIL MAŁOPOLSKA - kolejna edycja już w czerwcu 2019. Pojawiła się nowa trasa 240km :-) coś dla mnie - ale nie tym razem. Termin zarezerwowany na ważniejszą imprezę całkowicie nie związaną z ULTRA:-) 

### Ultra Trail Małopolska ###

poniedziałek, 17 września 2018

PTL 2018 - Tylko dla orłów.....


UTMB - te cztery literki zna chyba każdy biegacz górski. Największy festiwal biegów górskich w Europie, a być może na całym świecie. Tysiące biegaczy na kilku trasach, atmosfera której nie da się opisać, to coś co trzeba przeżyć. Nie każdy jednak wie, że UTMB nie jest najtrudniejszym z biegów na tym festiwalu. Jest jeszcze PTL - garstka "wariatów" która wyrusza na trasę, gdy większość jest dopiero w drodze do Chamonix du Mont Blanc, a kończą nieliczni, w chwili gdy niektórzy biegacze z innych biegów już dawno są z powrotem w domu. PTL - zapraszam na spacer po Alpach.
PTL (Petite Trotte a Leon) to jeden z nielicznych biegów górskich w Europie, którego dystans liczy powyżej 300km. Jeszcze większe wrażenie robi suma przewyższeń - 26000m. Limit czasu na pokonanie to 152h 30min. Zapisując się na trasę i zapraszając do zespołu Maćka Piotrowskiego myślałem, że to taki TDG (Tor des Gents) tylko bez oznakowanej trasy i z mniejszą ilością jedzenia (punktów odżywczych). Kto by pomyślał jak bardzo się wówczas myliłem. Co tak naprawę znaczą te trzy literki uczestnik dowiaduje się już na trasie, ponieważ fantazja organizatorów nie ma granic.
Wariatów się nie losuje...
Aby wystartować w PTLu trzeba zgłosić 2 lub 3 osobowy zespół, wypełnić formularz umiejętności, wpłacić wpisowe, przygotować sprzęt i spokojnie oczekiwać na dzień startu. Dopuszczanych jest 300 zawodników, a że wariatów za dużo nie ma to szanse na start są bardzo duże. W tym roku wystartowało 111 zespołów, w sumie 285 zawodników, w tym dwie polskie ekipy.
Którędy ….
Podstawową trudnością PTL'a jest to, że trasa jest nieoznakowana w terenie, a zawodnicy poruszają się na podstawie tracków GPS oraz zestawu map. Dokładny przebieg trasy zostaje opublikowany około 10 dni przed startem. Na mapie trasa jest oznaczona kolorystycznie - kolor czerwony oznacza ścieżki, szlaki, drogi - ogólnie prosto nawigacyjnie, co nie znaczy, że prosto technicznie. Kolor żółty - trasę poza ścieżkami - znaczy się idziemy na przełaj, natomiast kolor czarny - trasę w bardzo trudnym i niebezpiecznym terenie. Kolorem niebieskim oznaczono trasy rezerwowe na wypadek załamań pogody. Nie wystarczy tylko "biec" - cały czas trzeba być skupionym i nawigować. Za dnia, w nocy, we mgle, w deszczu - niby proste jak się ma GPSa, ale przy kolejnej nieprzespanej nocy nawet najprostsze rzeczy mogą być bardzo problematyczne, a przy tak wysokich górach margines na błędy w nawigacji jest bardzo malutki.
Coś na ruszt.....
Na trasie nie ma tradycyjnych punktów odżywczych jak na innych biegach. Przechodzi się przez kolejne schroniska w których można zjeść posiłek. W ramach wpisowego dostaje się sześć kuponów na jedzenie. W zależności od schroniska posiłek składał się z zupy, drugiego dania w postaci jakiegoś makaroniku (czasami było to tylko jedno danie), picia (woda, cola, piwo) i deseru. Gdyby kupony się skończyły posiłek można było nabyć za dodatkową opłatą 15-20 euro. Miejsc gdzie można było wykorzystać kupony było 12. Krótko mówiąc taka dieta - dużo ruchu, mało jedzenia.
Sen jest przereklamowany....
Podobnie jak z jedzeniem, spać można było w oznaczonych schroniskach i dwóch bazach (przepakach). Problemem była ograniczona ilość miejsc, czasami na wolne łóżko trzeba było poczekać, zwłaszcza w małych schroniskach, czasami zamiast łóżka był stół, a czasami całkiem inne przyjemnie miejsce ;-). Aby myśleć o mecie ilość snu musi być bardzo mocno ograniczona. Od startu w poniedziałek rano do mety w niedzielę w południe na trasie przespaliśmy około 14h

  
Tylko dla orłów.....
Pomimo tego, że byliśmy niewyspani, głodni i zmęczeni, musieliśmy cały czas być skupieni na postawieniu praktycznie każdeg kroku, zwłaszcza gdy trasa wiodła tam, gdzie każdy błąd, poślizgnięcie się czy przewrócenie mógł się skończyć baaardzo dłuuugim loootem. PTL to zdecydowanie nie jest impreza dla ludzi z lękiem wysokości, przestrzeni i ekspozycji. 
Tyle wprowadzenia. Ruszamy w poniedziałek o 8:00 przy dźwiękach "Ostatniego Mohikanina".
 Chamonix - Champex - 47km - czas 19h 35min
Początek zaczął się ulgowo, tak na rozgrzewkę - 19km 1300m podejścia, można było potruchtać. Niektóre zespoły ostro wyrwały do przodu, niektórzy nawet podbiegają pod górę. Inni na spokojnie łapią rytm. Zmieniamy jeszcze kilka słów z Beer Runers zanim chłopaki pognają do przodu. Refuge Albert 1er to przepięknie położone schronisko na wysokości 2707m n.p.m. ale żeby do niego się dostać musimy na dystansie 4 km zrobić 1200 m podejścia. Z nieba leje się żar, serce wyrywa się z piersi, płuca pracują jak miechy, a schronisko nadal w oddali. Dobrze, że widoki są przepiękne bo inaczej już na początku można by zwątpić. Dojście do schroniska zajmuje nam 3 godziny.

  

 
 
 
Leave the path - oznaczenie na mapie jednoznacznie mówi co mamy zrobić, no cóż zaczyna się zabawa. Dolina w dole jest już w Szwajcarii.

 
 

Ładny widok? No to teraz wystarczy tylko zejść na dół i się wdrapać na drugą stronę.
 

 
 
 
Do przełęczy już niedaleko, wystarczy podążać za światełkami, tak pośrodku skał

 

 
Teraz już tylko w dół (prawie), pozostało tylko wielkie gruzowisko skalne, pola zamarzniętego śniegu, trawers zbocza zarośniętego czymś w rodzaju borówek i znalezienie bazy w Champex, bo dziwnym trafem była umieszczona poza trackiem. Na punkt docieramy o 1:30 i od razu pierwotny plan pierwszego spania dopiero w Val Veny zostaje zmodyfikowany. Idziemy przespać się 1,5h, lecz zanim się położymy czeka nas jeszcze małe zwiedzanie korytarzy schronu ponieważ osoba która nas prowadziła nie do końca wiedziała gdzie mamy spać. :-) Szkoda, że nie można było robić zdjęć.

Champex - Val Veny - 58 km - czas 23h 36min
Przy blasku księżyca szybko pokonujemy odcinek do La Fouly i przed nami podejście na Petit Col Ferret i Grand Col Ferret, przełęcz którą straszy się zawodników UTMB ;-). Po wcześniejszych odcinkach poza szlakami wejście normalną ścieżką to sama przyjemność, dodatkowo widoki zapierają dech.
 

 
 
 

Trawers zbocza "ścieżką" owiec doprowadza nas do kolejnego trudnego odcinka. Najpierw podejście piargiem, potem granią na szczyt Aiguille des Angroniettes (2854) Na szczęście pogoda jest idealna i zejście nie przysparza za dużo trudności. Po deszczu bez raków nie byłoby szans zejść z tego miejsca.
 

 
 

Gdzieś tam na końcu tych hal jest Rif. Bonatti. Gdy przez chwilę wydaje się mi, że widzę Col Malatra we wspomnieniach wracam do TDG, wtedy to już była prawie meta, teraz do mety jeszcze daleko. 
Na moim koncie jest już duża ilość biegów ultra, całkiem spore doświadczenie. Wydawałoby się, że wyrobiłem sobie całkiem mocną psychikę i nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Jednak gdy schodząc do Courmayeur widzę na wprost masyw Mont Chetif, a dokładniej światełka na jego zboczu, myślę sobie że to niemożliwe, że przecież tam się nie da wejść tak normalnie. Trzy godziny później wspinamy się po skałach przy użyciu klamer, łańcuchów, a czasami na czworaka, mając kilka setek metrów w dole światła miasteczka, a po przeciwnej stronie doliny latarki innych biegaczy. Zatrzymały się, patrzą w naszą stronę, ciekawe co sobie myślą? 3:40 docieramy do Val Veny, szybki prysznic i do spania, rano czeka na nas ferata na Monzino.
Val Veny - Rif Robert Blanc - 23km - 13h 07min

"Wyspani", najedzeni i pełni sił na trasę ponownie ruszamy o 9:00 dodatkowo uzbrojeni w zdeponowany wcześniej sprzęt do ferat. Zapowiada się kolejny pogodny dzień.
 

 
 
 
 

W trakcie schodzenia feratą dopada nas załamanie pogody. Lodowaty wiatr i deszcz szybko wychładza ciało, a niestety do momentu zejścia nie ma szans na ubranie kurtek. Wszyscy dosłownie w ekspresowym czasie pokonują ostatnie odcinki. Gdy dochodzimy na dół deszcz przestaje padać. W tym miejscu trasa tworzyła pętlę, gdy docieramy na jej koniec czeka na nas kolejna niespodzianka - przed nami wielki tłum zawodników dziarsko idąc od strony Val Veny, na dodatek bez sprzętu do feraty. Zagadka wyjaśnia się po pierwszej rozmowie, o godzinie 9:00 wstrzymano bieg na kilka godzin ze względu na możliwe załamanie pogody i puszczono go ponownie trasą rezerwową opuszczającą feratę. W efekcie gdy my przez kilka godzin walczyliśmy w skałach, oni mieli przymusowy odpoczynek. Byliśmy jednym z ostatnich zespołów, któremu udało się załapać na całą trasę.
Wieczorem pogoda ponownie się psuje, w siąpiącym deszczu docieramy do Rif. Robert Blanc, niestety totalnie zapchanego "świeżakami" jak nazwał ich Maciek. Na możliwość przespania się na łóżku musimy czekać około 2 godzin, w końcu nie my jedyni postanowiliśmy przeczekać złą pogodę. W trakcie oczekiwania przysłuchujemy się informacjom o wypadku jednej z zawodniczek, która spadła do strumienia łamiąc nogę. Z góry widzieliśmy rozbite namioty (każdy z zespołów w sprzęcie obowiązkowym miał mieć lekki namiot lub płachtę biwakową na wypadek oczekiwania na ratunek) oraz śmigłowiec ratunkowy, który po nią przyleciał.

 
 
Rif Robert Blanc - Beaufort - 66,5km - czas 32h 55 min
Kolejny poranek przynosi trochę odmienne krajobrazy, będąc wysoko w górach znajdujemy się ponad chmurami. Trasa też staje się jakby łatwiejsza, czy może już nabraliśmy wprawy, że nie robi na nas jakiegoś większego wrażenia. Jeszcze podejście pod Col de la Nova (2811), do najprzyjemniejszych nie należy, ale przechodzi jakoś tak bezproblemowo. Jest pięknie, jest cudnie, jak ja to kocham!!!
 

 
 
 
 

 
2:20 docieramy do Reffuge des Arolles wcinamy jedzonko za przedostatni bloczek, Maciek łapie krótka drzemkę na stoliku, mi nawet nie chce się spać. Zadowolony z dzisiejszego dnia patrzę na mapę. Przed nami jeden z trudniejszych fragmentów, 3km grań pomiędzy Pointe de la Grande Journee (2460) a Mont Mirantin (2460) wąska ścieżynka a po obu bokach dużo wolnej przestrzeni. W sumie nie wiem czy zalegająca mgła poprawia czy pogarsza sytuację? Czy lepiej wiedzieć jak daleko można polecieć czy może lepiej nie wiedzieć?.
 

 
 

 
Po pokonaniu tego odcinka pozostała już całkiem wygodna dróżka do Beaufort gdzie czekał na nas ostatni przepak, prysznic, jedzenie, spanie, odpoczynek. Docieramy na niego po blisko 33 godzinach od ostatniego spania. 
Beaufort - Ref. de Doran - 65 km - czas: 21 godzin 55 minut
Z przepaku wychodzimy po pięciu godzinach. Idę trochę wkurzony, ponieważ w międzyczasie ktoś zakosił moje kijki. Pozostawił mi co prawda inne Black Diamondy, na dodatek dwa różne i zdecydowanie dłuższe od moich (dobrze że przynajmniej tej samej wysokości).Pozostało nam ostatnie 100km więc pora przyśpieszyć. Trasa też jest łatwiejsza, ruszamy jak z kopyta w pogoni za kijkami. Szybko mijamy kolejne zespoły, ale ten właściwy z moimi kijkami dopadamy dopiero po 18 km. Całe szczęście, że oznaczyłem swoje kijki kolorową taśmą izolacyjną, bo ciężko byłoby je odzyskać. 
Całkiem dobrze nam się idzie, w międzyczasie sprawdzam pozycję chłopaków z Beer Runners i okazuje się, że z 5 godzinnej przewagi zrobiło się tylko 40 minut. Super, tylko jednej rzeczy nie zauważyłem, od ostatniego schroniska do kolejnego miejsca gdzie można odpocząć jest 37km, po drodze nie ma praktycznie nic tylko góry, przełęcze itp. Nie my jedyni zaczęliśmy szukać miejsca do chwili odpoczynku, drzemki. W końcu jest coś co wygląda obiecująco, drewniana wiata, która wygląda na otwartą, zaglądamy do środka i niestety jest już zajęta. Lokatorzy zapraszają nas zachwalając miejscówkę, odzywam się po polsku do Maćka że trochę ciasno i nie będziemy się pakować na siłę. :-) w odpowiedzi dostajemy zaproszenie po polsku. Składzik na makulaturę - idealne miejsce aby się przespać 30 minutek.

 
 

Każdy poranek przynosi trochę energii, dodatkowo też z każdym krokiem meta jest coraz bliżej. Wspinając sie na kolejną przełęcz ponownie gonimy chłopaków, którzy odskoczyli nam na godzinę. Pomimo że Eligiusz idzie w sandałach (nogi mu się już nie mieszczą do butów) udaje się nam to dopiero przy Ref. de Doran.
 

 
 
 
 
Ref. de Doran - Ref de Plate - 19 km - czas 10 godzin
Ostatni raz idziemy spać do łóżka na 1,5h. Czas zaczyna gonić coraz bardziej i kolejną noc trzeba będzie walczyć aż do osiągnięcia celu jakim jest meta w Chamonix. Chłopaki w międzyczasie znowu nam uciekają, ale doganiamy ich tuż po zmroku. Odcinek przed ostatnim schroniskiem pokonujemy już razem. Zanim to jednak zrobimy spotyka nas bardzo miła niespodzianka, spotykamy na trasie kibiców, którzy czekali właśnie na nas. Wielkie dzięki za doping, takie spotkanie daje niezłego kopa, gdy się wie, że ktoś docenia nasz wysiłek :-)
 
 

 
Może tak wpaść w samo południe, tak w czterech? Samopoczucie rewelacyjne, plany wielkie, pięć minut później prawie wszyscy leżeli na stołach nieprzytomni :-). Przytulna temperatura schroniska zrobiła swoje.
 

 
Ref de Plate -Chamonix - 24,6 km - czas 9 godzin 18 minut

3:30 jako połączone siły obu zespołów ruszamy na ostatni etap. Wiemy, że już nic nie jest w stanie nas zatrzymać. Wyprzedzając inne zespoły jak pośpieszy pędzimy przed siebie. Meta nas przyciąga niczym wielki magnes, pora kończyć tę zabawę. Jeszcze ostatnie zdjęcia z trasy.
 

 
Wbiegamy do Chamonix, wokół słychać doping, tłuczenie po barierach, jeszcze tylko kilkanaście metrów, jest pięknie, jest cudownie, PTL!!! PTL!!! PTL!!!   


 
Oficjalnie w PTL nie ma klasyfikacji miejsc, zwycięzcami są wszyscy, którzy dotrą do mety w Chamonix. Nam ten spacer zajął 148 godzin 42 minuty, a nagrodą jaka na nas czekała są wspomnienia z tygodnia niezłej wyrypy w górach, bardzo głośny dzwonek oraz krótka chwila na podium. Czy da się wytłumaczyć innym po co to robimy? Możemy spróbować, ale kto choć raz nie spróbował i tak nie zrozumie :-).

Wielkie podziękowania dla Maćka za podjęcie wyzwania i walkę do samego końca bez słowa skargi, Podziękowania dla Jarka i Eligiusza z Beer Runners za wspólnie pokonane kilometry, chłopaki jesteście wielcy!!! Wielkie podziękowania dla was wszystkich, którzy nas dopingowaliście, jedyne czym mogę się odwdzięczyć te kilkanaście zdjęć jakie zrobiłem na trasie zamieszczone w relacji, Więcej zdjęć dostępnych w: Galeria - PTL 2018

TO JAK? MYŚLICIE ŻE JESTEŚCIE GOTOWI NA START W PTLu ;-)