Relacje

niedziela, 27 września 2020

Wielka Ucieczka / Great Escape 2020

Rok 2020 miał być wyjątkowy. Pomiędzy różnymi wydarzeniami, miały być dwie wielkie wyrypy LT500 i MEGARACE 1001. Wizyta w Belgii się udała (relacja - LT500), ale tuż po niej pojawił się wirus i całą resztę diabli wzięli. Przymusowa przerwa nie działała pozytywnie na TaDZIKA. Coś zaczęło dolegać zarówno ciału jak i duszy - coś ciągnęło na szlak. Mimo różnych zastępczych pomysłów stan się nie poprawiał. W końcu przyszła decyzja, że trzeba od tego wszystkiego uciec. Zwykła ucieczka nie wystarczała, w końcu jak to przystało na ultrasa, to musiało być coś dużego – WIELKA UCIECZKA.

Przesunięte imprezy spowodowały swoistą dziurę w kalendarzu. Pojawiła się możliwość realizacji pomysłu który już od pewnego czasu za mną chodził. Pomysł o tyle szalony, że przy obecnej sytuacji sama próba realizacji może być niepewna do ostatniej chwili lub niewykonalna.

LEGENDS SLAM – cztery imprezy z Belgijskiej stajni Legends Trails w ciągu roku.

  • Great Escape – 100 mil - Wrzesień 2020
  • Bello Gallico – 100 mil – Grudzień 2020
  • Legends Trails – 250km – Luty 2021
  • Another One Bites The Dust – 100 mil – Lipiec 2021


Epizod I - Great Escape

Życie organizatorów biegów w obecnej sytuacji nie jest łatwe. Oryginalnie trasa Great Escape wiedzie z Luxemburga do Belgii szlakiem Escapardenne Eislek Trail, ale z powodu epidemii tegoroczna edycja nie miała możliwości przekroczenia granicy. Powstała więc nowa COVIDowa edycja. Na tydzień przed startem została cofnięta zgoda dotycząca bazy startu/mety, więc trasa musiała być ponownie zmodyfikowana. Liczne ograniczenia dotyczyły również biegaczy. Możliwość wjazdu do Belgii z danego kraju lub jego regionu mogła zostać cofnięta z dnia na dzień (co ostatecznie spotkało część Holendrów). Odliczanie dni do startu stało się więc codziennym rytuałem - sprawdzanie listy/mapki kolorów. Czerwony – zły, zielony - dobry, pomarańczowy – zobaczy się jutro. Środa wieczór, ostatnie sprawdzenie – jest dobrze :-), Wypełniam obowiązkowe zgłoszenie na podróż i nastawiam budzik na wczesne godziny poranne.

1360 km autkiem – na wieczór jestem na miejscu w Petite Mormont. Szybkie jedzonko i składam fotele w moim „Hotelu pod Gwiazdami”. Tym razem bez budzików - piątek jest dniem przeznaczonym na odpoczynek po podróży. Rejestracja dopiero o godzinie 21:00, start w sobotę o 4:20.




W Great Escape zastosowano ciekawe rozwiązanie - oba dystanse miały dwie opcje czasowe, dla biegaczy i dla wolniejszych zawodników. Zawodnicy na trasach „walk” startowali odpowiednio wcześniej.
  • 160 km - 36h
  • 160 km walk - 44h
  • 80km - 16h
  • 80km walk - 22h

To się nazywa promocja tego sportu, Dać szansę słabszym, aby też mogli się zmierzyć z własnymi słabościami, a nie tylko promować najlepszych śrubując limity czasowe, co mam wrażenie ostatnio stało się modne na polskich imprezach.


Piątek - cały dzień słonko, kocyk, książka – nie pamiętam kiedy ostatnio miałem taki dzień.



21:00 – kolejka do rejestracji - ktoś przykłada mi termometr do głowy, to ostatni test więc oczekuję jak na wyrok. W końcu jest piknięcie, OK słyszę, możesz iść dalej. Numer, tracker, zostawiam przepak i szybko ładuję się do auta aby złapać jak najwięcej snu.


Start jest w czterech falach, co 10 minut od 4:00 do 4:30. Ma to sporą zaletę, nie tylko ogranicza ilość osób na linii startu, ale również praktycznie rozwiązuje problem tłoku w chwili gdy ścieżka robi się wąska i nie ma możliwości wyprzedzania. Pierwsze kilometry są mi już znane z edycji Legend Trails na których byłem. W lecie i przy dobrej pogodzie można nawet je polubić :-)

Jak uzbierać na trasie 160km 5500m przewyższeń jeżeli większość „górek” ma około 400m n.p.m.,
a podejście są w przedziale 100-200 m? Przy odpowiedniej rzeźbie terenu jest to możliwe, a Ardeny idealnie się do tego nadają. Nie za długie ale bardzo strome podejścia i zbiegi to jedna z podstawowych trudności tej trasy.


Kolejna trudność to rodzaj ścieżek – wąskie, nierówne, pełne głazów, korzeni, powalonych drzew. Swoisty tor przeszkód.

Gdy trasa odbiega od rzeki staje się łatwiejsza, ale równocześnie prowadzi przez otwarte przestrzenie więc nic nie chroni przed żarem lejącym się z nieba. Gorąco, jest zdecydowanie za gorąco.


Pod wieczór ponownie zbliżam się do rzeki, wprawdzie jest chłodniej, ale trasa znowu technicznie jest trudniejsza.

Noc okazuje się ciężką przeprawą, już od dłuższego czasu idę na autopilocie i ok 3:00 nie jestem w stanie zapanować nad sennością, muszę się na chwilę położyć. Spotkana leśna wiata z drewnianymi ławkami jest moim wybawieniem, 20 minut drzemki stawia na nogi. Samopoczucie poprawia poranek, ciepłe jedzonko i kawka na kolejnym punkcie. Jest Super – wracam do zabawy.

Do mety już niedaleko, ale nie znaczy to że jest łatwo. Ścieżka prowadzi wzdłuż potoku, o ile można nazwać to ścieżką




Ostatnie kilometry - znam je z trasy LT250, to co wtedy było wielką lodowatą rzeką teraz okazuje się ledwie strumykiem.


13:28 - meta, 161km, 5500m przewyższenia, 33h 8 min na trasie. Pozostało jeszcze tylko 1360km powrotu do domu i epizod I będzie ukończony. :-)

Na trasie 100mil wystartowało 159 zawodników, do mety dotarło 89, ja kończę na 60 pozycji. Niby nie rewelacja, ale w stosunku do ilości „treningów” to już całkiem niezły wynik ;-) Nie mniej, mając w głowie, że przy odrobienie szczęścia czeka na mnie AOBTD, chyba pora aby jednak zacząć jakieś treningi

W grudniu epizod II – Bello Gallico – pozostaje pytanie czy uda mi się dotrzeć na start?

wtorek, 18 sierpnia 2020

Szlak żółty – Dynów – Siedliska – 133 km

Plan był prosty - sobota 5:17 wsiadam do pociągu w kierunku Rzeszowa, 7:10 przesiadka na busa do Dynowa. Ok 8:15 odpalam GPSa i lecę szlakiem w kolorze żółtym w kierunku Siedlisk, gdzie ponownie wsiadam do pociągu wracając do Tarnowa. Wydawało się proste i szybkie.....no właśnie wydawało się.

Spacer tym szlakiem od dawna leżał w mojej zamrażarce pomysłów, czekając na dogodny termin. Bliskość od Tarnowa, stosunkowo łatwa logistyka dojazdu i powrotu sprawiała wrażenie, że będzie to szybka imprezka. Gdy tylko trafiła się okazja to całość przygotowania sprowadziło się do sprawdzenia pociągów, busa z Rzeszowa do Dynowa i wrzuceniu kilku rzeczy do plecaka.

Dotarcie do Dynowa nie sprawiło trudności więc pozostało tylko zrobić tradycyjne zdjęcie przy kropce i ruszyć na szlak. Pierwsze miłe zaskoczenie spotyka mnie już po 2 km gdy trasa schodzi z drogi asfaltowej w pola. Wspominając szlak niebieski z Tarnowa na Wielki Rogacz, gdzie prawie przez 100km tłukłem się asfaltem dla mnie to jest bardzo dobra wiadomość.

Druga dobra wiadomość - lekkie chmurki i wiaterek sprawiają że gorąco dnia jest jakby znośniejsze.

Trzecia pozytywna rzecz – szlak wygląda na niedawno odnawiany i jest tak dobrze oznakowany, że nie trzeba sięgać po nawigację. Postanawiam przełączyć ją w tryb oszczędzania energii przy okazji rzucając okiem na mapę.... chwila dlaczego na GPSie jestem daleko poza trasą? Szlak został zmieniony? Zaczyna się robić ciekawie i to już na od 5 km.

O tym, że nie jest to oblegana trasa dowiaduję się na 10km na podstawie stanu ścieżki, a w zasadzie jej braku. Całkowicie zarośnięty wąwóz przez który trzeba się przedrzeć. Bardzo łatwo jest przeoczyć skręt szlaku do wąwozu, ale jak już się do niego wejdzie - to otrzymamy w pakiecie: pokrzywo-terapię, mokre i ubłocone buty, chaszcze miejscami ponad głowę...... i setki komarów.



Jakby ktoś nie zauważył to zdjęcia powyżej przedstawiają ścieżkę dokładnie na wprost. Wysokość roślinności oceńcie sami. Nie był to długi odcinek, ale trochę czasu zajęło przedarcie się.

Za miejscowością Ujazdy trafi się fajna szutrówka idealna do zbiegu. Jest taka super, że dopiero po kilometrze łapię, że dawno szlaku nie widziałem. Oczywiście na GPSie przebiega całkiem gdzie indziej :-(. Niestety trzeba wrócić i to co przed chwilą było fajnym zbiegiem teraz stało się dłużącym kilometrowym powrotem. Motywacja do szybszego przemieszczania się jakoś znikła. Co z tego że szybciej biegnę jak przez chwilę nieuwagi dokładam gratisowe kilometry.

Kolejne kilometry uciekają, a plecak zaczyna być coraz lżejszy. Niestety widoków na uzupełnienie picia brak. Oprócz rozglądania się za znaczkami szlaku dochodzi jeszcze rozglądanie się za kimś, kogo będzie można poprosić o wodę. Jak na złość nie widać nikogo, a wszystkie domy wyglądają jak opuszczone. Na szczęście niedaleko miejscowości Czudec nareszcie trafiam na studnię z kranikiem Napełniam tylko połowę bukłaka z czego większość od razu wypijam W końcu już niedługo zaleję bukłak zimna colą popijając równie zimne piwko. Miejscowość Czudec jest na tyle duża, że pomimo święta coś powinno być otwarte :-).

1,5 km dalej już wiedziałem, że nici z zimnego piwka. Nie dość że, szlak w ogóle nie zahaczał o miejscowość to na dodatek jakiś żartowniś zamalował oznaczenia. Chwilę się kręcę nie mogąc zdecydować który wariant jest prawidłowy. Trzeba będzie doliczyć 1,5km do całkowitego rachunku.  Pusty bukłak uzupełniam pod mostem

Kolejny fragment to jedna wielka nieznana. Track z GPS odchodzi całkiem w bok i kierować się można tylko oznakowaniem, którego o na polach jest niewiele. Taki trochę marsz w nieznane, gdy na każdym skrzyżowaniu dróg na polu zastanawiasz się którą opcję wybrać.

Na trasie jak do tej pory nie spotkałem nikogo z kategorii pieszej turystycznej, była co prawda kategoria rekreacyjna ;-) . Jedna para w lesie, która gdy mnie zobaczyła zaczęła tak szybko uciekać że ledwo zdążyli pozbierać ubrania. W innym miejscu zaparkowane auto nagle ruszyło i odjechało pozostawiając tylko kurz. Pomyśleć by można takie odludzie, nikt normalny tutaj nie będzie szedł :-)

Ok godziny 21:00 docieram do Wielopola Skrzyńskiego gdzie udaje mi się znaleźć otwarty Kebab. Jest jedzonko i jest picie :-) Do tej pory większość trasy prowadziła drogami szutrowymi, leśnymi i przez pola. Teraz pojawił się asfalt, którego monotonia zaczyna działać na mnie usypiająco.

Ciepła noc, a może zbyt mała ilość picia w trakcie dnia, powoduje że szybko wypijam niesiony zapas i w połowie nocy znowu bukłak świeci pustką. Podejmuję próbę jego uzupełnienia u imprezowej ekipy spotkanej przy trasie. W zasadzie impreza się już się skończyła, a ja trafiłem na "ostatnich walczących na placu boju". Moje negocjacje kończą się tylko niewielkim sukcesem w postaci jakichś dwóch szklanek słodzonego napoju. Niestety nie byłem w stanie się skomunikować zarówno słownie jak i gestami z blisko pięcioma kolejnymi osobami. :-) 

 Piąta rano - Kołaczyce jest sklep, ale czynny dopiero od 8:00. Nie pozostaje nic innego jak odbić z trasy do otwartej 24h/doba stacji Orlenu. Dokładam 3,2 km, aby zdobyć picie.

Liwocz – kaplica, wieża widokowa, krzyż i stacja przekaźnikowa..... na pewno dałoby się jeszcze coś zamontować :-)

Pasmo Brzanki i Liwocza zwłaszcza w jej leśnych fragmentach trasy jest najfajniejszym odcinkiem całej trasy. Niestety nawet tutaj trafiają się przeloty asfaltowe na których słońce daje ostro popalić.

Meta już niedaleko, a po drodze jeszcze bacówka "Na Brzance" gdzie już na 100% można się uraczyć zimnym napojem, o ile ma się przy sobie gotówkę, bo karty nie są akceptowane. 

Końcowa kropka znajduje się na stacji kolejowej w Siedliskach. Docieram do niej po 31 h 51 min przy wskazaniu dystansu przez Garmina - 146km. 

Pora na małe podsumowanie:

Pomijając okolice Brzanki na szlaku nie spotkałem żadnego turysty pieszego i tylko dosłownie kilku rowerzystów. Jak ktoś lubi samotne wypady to idealne miejsce. Widokowo - teren pagórkowaty, pola i lasy – całkiem przyjemnie.

DYSTANS

Po analizie zapisu GPS

  • dystans trasy - 133km

  • błędy spowodowane szukaniem szlaku – ok 6 km

  • odbicie z trasy po wodę - 3,2 km

  • pływanie GPS w postojach – 3,5 km

Zmiana przebiegu trasy (lub błędny track) spowodował, że korzystanie z GPSa stało się utrudnieniem. Ciągłe wyszukiwanie znaczków szlaku wymagało większej uwagi i wolniejszego przemieszczania się, zwłaszcza w nocy.

LOGISTYKA

Ogromnym problemem w formule self-support jest kwestia wody, a w zasadzie jej braku, pomijając opcję proszenia o wodę w mijanych gospodarstwach jedyne co zauważyłem to:

  • 39km – studnia z kranikiem

  • 42km – rzeka Wisłok lub 43km rzeczka Pstrągówka

  • 63km - Wielopole Skrzyńskie - sobota wieczór, święto - więc wszystko zamknięte za wyjątkiem Kebaba na rynku.

  • 92km – Kołaczyce – niedziela - sklep czynny dopiero od 8:00, 1,6km od rynku jest stacja 24h Orlenu.

  • 110km – Wisowa - sklepik wiejski, był czynny ale już nie miałem potrzeby korzystać,

  • 125km – Bacówka na Brzance

PODŁOŻE

  • Odcinek z Dynowa do Wielopola Skrzyńskiego - to w większości drogi szutrowe polne i leśne. Za wyjątkiem jednego mocno zarośniętego wąwozu - fajne biegowo.

  • Odcinek Wielopole Skrzyńskie – Liwocz – większość to drogi asfaltowe (za wyjątkiem wejścia na Bardo)

  • Odcinek Liwocz – Siedliska – fajne ścieżki leśne, niestety przerwane dwoma odcinkami asfaltowymi

Link do trasy:  Zapis trasy - GPX

Dla zbieraczy trofeów – za pokonanie szlaku można uzyskać od PTT Tarnów odznakę turystyczną „Szlaku Trzech Pogórzy”  

niedziela, 17 maja 2020

Szlak niebieski - Tarnów -Wielki Rogacz – 192 km


Świat ostro przystopował. Masa ograniczeń i zakazów spowodowała, że wszystkie dotychczasowe plany może nie legły w gruzach, ale zostały odwleczone gdzieś w czasie. Ponieważ życiem ultrasa jest bieg, nie pozostało nic innego jak odkopać stare plany - szlaki turystyczne. Biec od kropki do kropki – na całej jego długości. Bez rywalizacji, samotnie, tylko z tym co w plecaku, z tym co przyniesie los na trasie.
Długi weekend majowy przysporzył okazji aby zrealizować któryś z planów, a z racji lokalizacji szlak z Tarnowa na Wielkiego Rogacza wydawał się najbardziej przystępny. W Internecie długość szlaku jest różnie podawana od 184 do 191 km. Przebiega przez pogórza Ciężkowickie i Rożnowskie, Beskid Wyspowy, Gorce, Pieniny aby ostatecznie skończyć w Beskidzie Sądeckim.
Przewyższenia zaczynając z Tarnowa ok 8000m w drugą stronę ok 7000m.
Wstępne założenia to 48h limit czasu przy całkowitym self-support. Star w czwartek po pracy z Tarnowa, meta w sobotę wieczorem, tak aby zdążyć na pociąg powrotny. Dlaczego ten kierunek? Po pierwsze etap przez Pieniny chcę robić w trakcie dnia, po drugie jest to wariant „pod górę” gdzie różnica w przewyższeniach to ok 1000m - nikt mi nie powie, że poszedłem na łatwiznę ;-).
Słabym punktem takiego planu jest „start bezpośrednio po pracy” z doświadczenia wiem, że za brak wypoczynku płaci się w nocy. No cóż zaryzykuję.

Przygotowania sprowadzają się do zapakowania plecaka - jedzenie, zapas baterii do GPSa, power bank, coś cieplejszego, coś na deszcz, coś na przebranie na powrót, kilka innych szpargałów i 2l wody. Waga plecaka 8kg :-( no cóż to cena self supportu, im bliżej mety tym będzie lżejszy. Wszystko to ma starczyć na całość trasy, zakładam że uzupełniać będę tylko wodę. Bez szczegółowego przestudiowania i zaplanowania trasy trudno jest ocenić możliwości uzupełnienia prowiantu. Dodatkowo jeszcze długi weekend ze świętem wolnym od pracy oraz stan epidemii – same ułatwienia. :-)
Czwartek - pogoda jest rewelacyjna, nie za gorąco- tak w sam raz na dłuższy spacer. Godzina 18:00 odpalam aplikacje do śledzenia (test działania) i w towarzystwie Ani pokonuję początkowe kilometry w kierunku Góry Św. Marcina. Przede mną pierwszy etap – Pogórza Ciężkowickie i Rożnowskie.
Słońce znika za horyzontem, zbliżam się do Tuchowa. Z dwudziestu pokonanych dotychczas km praktycznie całość była drogami asfaltowym, a ja tak bardzo nie lubię biegać po asfalcie :-(
Nocą w świetle latarki pojawia się coraz więcej towarzystwa. Niezliczone ilości sarenek, kuna, jeż – zwierzęta nawet nie uciekają, tylko wpatrują się we mnie tymi święcącymi w blasku latarki oczkami jakby się zastanawiając co ten wariat tu robi?
Pasmo brzanki i skamieniałe miasto w Ciężkowicach to nareszcie coś poza asfaltem, szkoda że takie krótkie. Na trasie jestem od 8h, gdy trudy wcześniejszego dnia zaczynają przypominając o sobie. Monotonia asfaltowych dróg w połączeniu z niską temperaturą działają na mnie usypiająco. Pierwsza 20min drzemka na ławce przy wejściu do Skamieniałego Miasta mimo, że całkiem „komfortowa” na długo nie pomogła więc muszę zrobić jeszcze jedną pod wiatą przy wieży widokowej na Bruśniku. Temperatura 7 stopni powoduje że po 20 minutach budzę się skamieniały z zimna. Spać się już nie chce, ale jest cholernie zimno. Mimo że do świtu już niedaleko to ciągle nie mogę się zagrzać. Dopiero kolejna przerwa, tym razem w magazynku na sprzęt ogrodowy przy kościele w Bruśniku przywraca mnie do jako takiej kondycji. Za dużo tych przerw, jednak byłem bardziej zmęczony praca niż przypuszczałem. 
Poranek zapowiada kolejny ładny dzień. Szlak odbija w kierunku zachodnim aby okrążyć jezioro Rożnowskie, niestety nawierzchnia nadal pozostaje bez zmian

Bartkowa-Posadowa – 70km trafia się pierwsza okazja uzupełnienia zasobów na stacji benzynowej. Gorącą kawę i hotdog konsumuję na pobliskiej łące w przemiłym i ciekawskim towarzystwie.
Pierwsze przejście przez Dunajec (mostkiem) - patrzę na poziom wody, uff jest mało. Z mojego punktu widzenia to dobra wiadomość. Może się przydać w niedalekiej przyszłości. 

Słonko grzeje przepięknie, a że w sumie tak naprawdę nic mnie nie goni więc leżę trochę czasu w trawie patrząc w niebo. Na biegach nigdy nie ma czasu na taką rozpustę. Limity czasu są bezduszne, tutaj limity wyznaczam ja :-)
Przełęcz Św. Justa wkraczam w Beskid Wyspowy. Górki te od 16 lat, zawsze w maju, są areną 100 km maratonu na orientację KIERAT. W tym roku była by to moja 15-ta edycja.... niestety też przełożone :-(. Swoistą tradycją KIERATU są burze - chyba nie było roku aby nie zlało zawodników. Jak się okazuje tradycja nadal funkcjonuje, wystarczyło że odszedłem 300 m od przełęczy gdy z nieba zaczyna lać. W trakcie biegu bym ubrał kurtkę i szedł dalej, teraz mogę spokojnie przeczekać pod daszkiem okolicznego domu.
Pasmo Łososińskie, to pierwszy dłuższy fragment „normalnego szlaku” idę przez zamglony las, na szlaku nikogo, cisza. Za mną przeszło 100 km z czego praktycznie wszystko drogami asfaltowymi. Przed startem jakoś nie pomyślałem, że może to tak wyglądać. Pewnie kiedy szlak był projektowany były to ścieżki i dróżki przez las, a teraz..... cywilizacja

 
Limanowa – druga okazja do uzupełnienia zasobów. Odbijam ze szlaku do pobliskiej stacji paliw.
Miasto wygląda na wyludnione, kto by pomyślał że tak może wyglądać długi weekend majowy.
 
Noc druga jest równie zimna jak pierwsza, ale kondycyjnie czuję się lepiej. W okolicach szczytu Golców przebieg szlaku różni się od zapisu GPS, trzeba uważać. Jeszcze w dwóch miejscach szlak będzie przebiegał niejednoznacznie. Wybrane przeze mnie warianty niby były oznakowane, ale jakoś tak niemrawo. Co do sposobu oznakowania też mam mieszane uczucia, z jednej strony niby znaków jest dużo, ale z drugiej w większości newralgicznych miejsc i krzyżówkach i tak musiałem sięgać po GPSa aby potwierdzić czy wybrałem dobrze.
 
 
W Młyńczyskach mijam miejsce, o którym powinien wiedzieć każdy myślący o formule self-support - kamienna kapliczka z drewnianą ławką w środku - idealne miejsce na odpoczynek. Brak snu jest jednym podstawowych trudności na długich trasach. Przy formule self-support nabiera bardzo. Jednym z rozwiązań jest nie spać, ale w zależności od długości trasy i wcześniejszego zmęczenia, nie zawsze się udaje. Jeżeli po drodze brak jest schronisk, to nie pozostaje za wiele „komfortowych” opcji. Wszystko zależy od warunków pogodowych więc dobrze jest, aby miejsce było osłonięte przed deszczem i wiatrem. Przystanki autobusowe, wiaty turystyczne, zamykane kapliczki to miejsca jakie można spotkać. Problem się robi gdy temperatura jest niska jak w trakcie mojej trasy. W kapliczce zaliczam 30 min drzemka w „super komfortowych” warunkach.
Poranek zastaje mnie na podejściu pod Lubań. Jest to największa górka na szlaku leżąca w pasmie Gorców z wieżą widokową na jej szczycie. Za to widoki jakie widać z Lubania nie potrzebują komentarza :-)
Zbiegam w kierunku przełęczy Snozka, na trasie pozostał już ostatni najładniejszy fragment – Pieniny. Trzy korony, Sokolica, Dunajec w dole jako wąziutka stróżka. Na trasie nieliczni turyści, jak na „długi weekend” to powiedziałbym że tłumów nie ma.
Na całej trasie jest jedno miejsce którego pokonanie wymaga zaplanowania – drugie przejście przez Dunajec w Szczawnicy. Normalnie pokonuje się go przeprawą promową, która działa w określonych godzinach, poza nimi pozostaje albo obejście do mostu w Krościenku (8 km) albo przejście w bród. Ruszając na trasę wiedziałem że przeprawa jest nieczynna z powodu epidemii. Decyzję odnośnie sposobu pokonania rzeki postanowiłem zostawić do chwili dotarcia do niej.
Na szczęście problem rozwiązał się sam, przeprawa jednak została uruchomiona.
Dotarłem do miejsca gdzie ostatni raz można uzupełnić wodę, zbaczać do Szczawnicy jakoś nie mam ochoty więc kolejną dobrą informację jest to, że schronisko Orlica ma otwarty bufet. Formula „na wynos” - są ławki do siedzenia, stolików brak. Przeliczam czas, aby się zmieścić w 48h musiałbym się bardzo uwijać, potem zostanie jeszcze zejście do Piwnicznej. Wychodzi tak na styk na wieczorny pociąg. Z drugiej strony dzień taki ładny, że żal się śpieszyć. Podejmuję decyzję i zostaję na dłuższy popas. Zaczynam od złocistego, potem obiadek, potem 1h drzemka
Pieniny właściwe, jak już się wdrapie na Szafranówkę to jest jeden z najfajniejszych szlaków. Super widoki, słoneczko, teren lekko falisty. Idealne miejsce na spacer.
Godzina 21:03 docieram do końca szlaku. GPS wskazuje 192 km, 51h 3min na trasie – szlak niebieski z Tarnowa na Wilki Rogacz zaliczony. Pozostało już tylko zejść do Piwnicznej i poczekać na poranny pociąg.
Medale – chyba każdy je lubi, dla mnie są formą pamiątki czegoś co zrobiłem. Za pokonanie szlaku nikt medalu nie daje, ale jest coś takiego jak odznaki turystyczne. Zasada jest prosta - jak wykonasz wymagania określone w regulaminie to za niewielka opłatą możesz nabyć metalowy znaczek.
Za przejście szlaku Tarnów – Wielki Rogacz jest odznaka PPT Tarnów, która mam nadzieję już niedługo do mnie trafi :-)
Wnioski po przejściu szlaku...
  • Odcinek Tarnów – Limanowa jest w większości wyasfaltowany, bardziej nadający się pod rower niż pieszą wędrówkę więc najlepiej jest chyba zacząć właśnie od Tarnowa. Nużące asfaltowe fragmenty pokonać jak się ma dużo sił, potem mimo że trudniejszy teren to skrzydeł będą dodawać widoki.
  • Na trasie miałem w zasadzie były tylko 3-4 miejsca do uzupełnia wody/jedzenia. Miejscowości niby dużo po drodze, ale bezpośrednio przy trasie sklepów brak, a jak już się trafiły to mijałem je w porach kiedy były pozamykane (pomijając fakt że były dni wolne od pracy na dodatek w trakcie epidemii.)
  • W trakcie biegów zdecydowanie łatwiej jest się zmobilizować do szybszego uwijania niż na takim spacerku. Nie straszą limity czasu, nikt nie goni więc jakoś łatwiej jest poleżeć trochę dłużej w trawie
  • Jedyne miejsce gdzie w Piwnicznej można było przeczekać noc w „ciepłym” pomieszczeniu to stacja paliw.
  • Susza - 200km i buty nie zdążyły się ubłocić :-)