Relacje

niedziela, 7 sierpnia 2022

Korsykańska operacja 2022: Terra di i Dii - Terre des Dieux - Kraina Bogów

Gorąco, kamienie, kamienie, jeszcze więcej kamieni - Witamy w Piekle! 

Krajobrazy zapierające dech w piersiach - Witamy w Raju! 

Jest gorąco.... gorąco - to za mało powiedziane.... jest piekielnie gorąco. Czujnik temperatury przypięty do plecaka wskazuje 39,2 stopni celsjusza. Środa, godzina 15:30 - siedzę na podłodze jadalni „kempingu” w Calenzana, czekam. Już niedługo o 18:00 ruszę na trasę biegu. Teraz jeszcze cierpliwie czekam - to kolejny dzień gdy tak siedzę. Na kemping dotarłem w poniedziałek rano. Rozbiłem namiot i w zasadzie nic nie robiłem oprócz czytania książki i spania. Przyzwyczajałem się do temperatury i odpoczywałem.   

TRUDNO!!! to hasło, które często przebija się przez biegi na jakie się zapisuję. Hasło, które przyciąga niczym magnes - obietnica niezapomnianych chwil. Hasło tak często nadużywane, że czasami ciężko jest znaleźć te naprawdę „trudne” biegi. Gdy pierwszy raz trafiłem na informację o Terre des Dieux słowo „trudno” nie przebijało się - ono huczało niczym wodospad. Magnetyzm zadziałał – reszty dokonał filmik na YT. Połączenie muzyki Diana di l'Alba, gór Korsyki i ujęć z biegu. Miłość od pierwszego wejrzenia - inaczej nie można tego nazwać.  

Nigdy nie byłem na Korsyce, więc to czym jest Terre des Dieux mogłem się tylko domyślać. Trasa poprowadzona sławnym szlakiem GR20 – uznawanym za jeden z najtrudniejszych szlaków pieszych w Europie. Start w Calenzana, meta w Viseo, pomiędzy nimi według organizatorów 165km oraz około 11000m przewyższeń. Limit czasu 72h - dużo, wydaje się, że bardzo dużo???  Pierwszy limit pośredni 23km – 9h 40min – znowu bardzo dużo??? W zeszłym roku odbyła  się pierwsza edycja. Gdy sprawdziłem wyniki, okazało się że na pierwszym limicie (23km) 10 osób zrezygnowało a kolejnych 28 nie zmieściło się w czasie???  W tyle głowy ciągle słyszę huk wodospadu BĘDZIE CHOLERNIE TRUDNO!!!

Czekanie dobiegło końca. Na linii startu ostatecznie pojawiło się 81 zawodników. Tylko 9 osób było innej narodowości niż francuska. 4 Belgów, Holender, Włoch, dwóch Szwajcarów i Tadzik z Polski :-)  



Krótka odprawa w języku francuskim, jakieś przemowy, oczywiście w języku francuskim....
W zasadzie wszystkie informację jakie otrzymywałem na e-mail, jak i sama strona organizatora jest w tym języku. Tłumacz Google trochę się napracował. Za to już na miejscu nie było problemu z uzyskaniem odpowiedzi na pytania w j. angielskim. Przydałby się mały ukłon dla zagranicznych, ale o tym teraz już wiedzą :-) Chyba wszyscy już mają dość czekania w tym piekielnym upale.... odliczanie i ruszamy na dwie minuty przed 18:00 :-) 

Teraz myślę, że na Terre des Dieux początkowe 23km (25km – w nawiasie dystans rzeczywisty z mojego GPSa) to kluczowy fragment biegu. Z jednej strony trzeba to zrobić rozważnie, nie za szybko aby się nie zajechać już na dzień dobry, z drugiej pilnować czasu, zwłaszcza jak się nie zna trasy i czekających na nas niespodzianek.

Po starcie już po 350m wchodzimy na wąską, kamienistą ścieżkę. Pierwszy punkt odżywczy jest
w Ortu di Probu za 10,7km (11,4km),  ale trzeba pokonać 1400m podejścia. Zawsze początkowe kilometry są dla mnie trudne - potrzebuję trochę czasu aby złapać swój rytm. Inni w tym czasie lecą jak szaleni, niektórzy nawet próbują podbiegać pod górę. W efekcie mam wrażenie, że mijają mnie wszyscy po kolei. Tylko spokojnie, nie daj się wciągnąć w ten pęd, rób swoje, powtarzam sobie
w głowie.

Żar słoneczny jest teraz najbardziej odczuwalny - brak cienia, brak wiatru. W powietrzu unosi się się pył wzbity stopami wcześniejszych osób. Brakuje mi tylko tabliczki z napisem „Witamy w PIEKLE!”.


Po 7km (980m podejścia) przechodzę na drugą stronę góry - nareszcie cień, temperatura od razu staje się znośniejsza, równocześnie biało-czerwone oznaczenia szlaku zaczynają kluczyć pomiędzy skałami. SKAŁY, GŁAZY, KAMIENIE, PŁYTY SKALNE.... to element krajobrazu, który będzie mi towarzyszył już bardzo długo. Wyszukiwanie „ścieżki” pomiędzy nimi, pomimo że jest bardzo dobrze oznakowana, sprawia że prędkość poruszania się mocno spada.   


Już na tym etapie zaczyna objawiać się pierwsza niespodzianka, o której istnieniu zdam sobie sprawę trochę później. Poruszamy się po szlaku GR20, jest on bardzo dobrze oznakowany więc brak dodatkowych oznaczeń od organizatora. Wparciem jest track GPS, który aby mógł być obsługiwany przez urządzenia typu zegarek musiał zostać uproszczony. Zasada jest prosta: mniej punktów = prostsze linie = krótsza trasa. Odległości w roadbooku zostały podane na podstawie takiego uproszczonego zapisu. Kluczenie pomiędzy skałami powoduje, że realny dystans jest dłuższy niż oczekiwany. Im bliżej mety tym różnica pomiędzy tymi dwoma wynikami jest większa. Z tego też powodu w relacji umieszczam dystans według roadbooka i rzeczywisty w nawiasie.


PK2 – Carrozzu 18,1km (19,1km) zatrzymuję się tylko na kilka łyków coli. Kluczenie pomiędzy skałami, wspinaczka i karkołomne zejścia spowodowały, że zapas czasu topniał szybciej niż bym sobie tego życzył. Czuję, że na szyi pomału zaciska się pętla limitu czasu w Haut-Ascu.  Według rozpiski pozostało niecałe 5km i 800m podejścia. Patrzę w górę – staram się rozróżnić gwiazdy od czołówek osób będących przede mną – nie jest to łatwe, podobnie jak trasa którą muszę pokonać.

W rzeczywistości było to 6,3km i przejście tego odcinka zajęło mi dwie i pół godziny. Z ogromnego czasu 9 godzin 40 minut pozostało mi tylko 40 minut zapasu. Muszę złapać chwilę oddechu, uzupełnić wodę, coś zjeść. Całe szczęście ten etap mam już za sobą, ponoć dalej ma być już łatwiej. Co najważniejsze złapałem już swój rytm - „tryb ultra” odpalił, teraz pozostało tylko delektować się trasą. Nie wszystkim poszło dobrze, obok mnie ratownicy zajmują się biegaczem, który wygląda bardzo kiepsko. Dla niego to już prawdopodobnie koniec. W Haut-Asku w limicie czasu nie zmieściło się 16 osób, a 7 kolejnych zrezygnowało.  

Chłód nocy udaje mi się jeszcze wykorzystać na podejście.



Widoki jakie się ukazują niwelują wszelki wcześniejszy trud. Witamy w RAJU!!! 


Jest łatwiej, ścieżkami da się zbiegać, słońce jakby mniej pali. Tighjettu - wcinam jedzonko popijając kawą.  Uważam, że warto poświęcić chwilę czasu na punkcie i wmusić w siebie trochę kalorii - jedzenie jest ważne. Truchtam w dół, każdy spotykany po drodze turysta nie tylko od razu ustępuje miejsca ale również mocno dopinguje. 

Pozostało 700m podejścia do Ciottolu a potem długi 9km zbieg do Verghju. 



W dwóch punktach na trasie jest dostęp do zostawionych przepaków. Pierwszy w Verghju 45,4km (48,6km), drugi w  Col de Verde 112km (122km). Oprócz lepszego jedzenia w punktach tych jest też możliwość wzięcia prysznica. Pierwotnie nie planowałem pryszniców, w końcu na takim dystansie nigdy nie było potrzeby. Teraz jednak zmieniłem zdanie. Dobrze było zmyć z siebie skorupę pyłu. Dobrze by było mieć też ręczniczek w przepaku.... trudno, bluza musi wystarczyć :-) 

Na tym etapie górki zmieniły charakter na bardziej przystępny. Szerokie ścieżki, podejścia mniejsze, słońce wciąż pali, ale pojawił się też wiaterek dzięki któremu nie czuje się tego tak bardzo. 





Siedząc na kempingu w Calenzana w oczekiwaniu na start miałem okazję porozmawiać z kilkoma osobami, które ruszały na GR20 z plecakiem. Czymś niepojętym było dla nich, że to co planują na 8-10 dni, my zamierzamy pokonać w maksymalnie trzy. W Manganu 61,2km (65km) spotykam jedną z tych osób. Gdy tylko zaczęli docierać tutaj pierwsi zawodnicy wypatrywał czy ja też się pojawię. Doczekał się :-) 


Odcinek do Pietrapiana przypomniał mi, że walka jeszcze się nie skończyła. GR20 ponownie wkroczył w skały. Mozolna wspinaczka, potem trawersowanie grzbietem. Miejsca, gdzie zastanawiałem się gdzie iść, jak iść, czy iść. Cały czas trzeba było zachować maksimum uwagi, mały błąd, delikatnie mówiąc, mógłby się skończyć bardzo nieprzyjemnie.



Zagadka  - znajdź ludziki i zastanów się gdzie oni dalej pójdą :-) 

 

Trzeba było też skakać po olbrzymich głazach, na co lokalne kozice patrzyły z zaciekawieniem.

Dzień zbliżał się ku zachodowi, a punktu nadal nie widać.  


Do Pietrapiana 69,4km (74km) docieram już po zmroku. Kilku zawodników na punkcie jakoś nerwowo pośpiesznie się rusza. Jak się okazuje Onda, kolejny punkt jest za 10km, a nie za 8km jak w rozpisce. Potem trzeba jeszcze przeskoczyć przez górę do Vizzavona. Pętla limitu czasu znowu zaczyna się zacieśniać. Problemem jest to, że tak naprawdę nie wiem ile czasu będą potrzebował na pokonanie kolejnych odcinków. Tu nie dystans, a trudność trasy odgrywa decydującą rolę. Irytacja spowodowana  nieścisłościami w roadbooku daje mi potężnego kopa. Na tyle mocnego, że szybko doganiam i wyprzedzam inne osoby.

W Onda 76,2km (84km) łapię tylko kilka kubków coli i od razu zaczynam wspinaczkę. Na szczycie zmieniam latarkę na zapasową i odpalam maksymalne światło. Gnam w dół. Mijam zawodników, mijam zdziwionego lisa na pobliskiej skale, mijam dzika, który stoi o 3 metry ode mnie i na punkt wpadam 2 godziny przed limitem. Teraz mogę sobie pozwolić na 20 minut drzemki z głową na stoliku.

Czy sen był potrzebny? Myślę, że się przydał, taki krótki reset w dogodnych warunkach. Lepszy taki niż podsypianie w trakcie marszu czy gdzieś na ziemi w lesie. Odcinek Vizzavone – Capanelle – Col de Verde mija nawet szybko. Najpierw ścieżka zacieniona lasem wbija się serpentynami w górę. 


W dół jest na tyle szeroka i wygodna, że można swobodnie truchtać.   



Do punktu z drugim przepakiem Col de Verde 112km (122km) docieram już z dużym zapasem czasu. Godzinna przerwa – prysznic, jedzenie, zmiana skarpet, sudokrem, podładowanie telefonu. Na wszystkich wcześniejszych punktach gdzie proponowano mi jedzenie pytałem czy mają zupy i wszędzie dostawałem negatywną odpowiedź. W zasadzie bez większej nadziei, ale tak z przyzwyczajenia zapytałem i tutaj. „Oczywiście że mamy” :-) wcinam trzy miski....a może to były cztery? Trzeba nabrać sił przed ostatnią nocą.      



 

Prati 116,5km (127km) - wolontariusze usiłują mnie namówić na jedzonko zachwalając swój bogato zastawiony stół. Dopiero co odpoczywałem i jadłem więc zadowalam się kilkoma kubkami coli. Kolejny etap to 11km ścieżka wijąca się grzbietem pasma. Odcinki bardzo łatwe przeplatają się z trudnymi. Znużenie zaczyna dawać się we znaki. 

 

To, że trzecie noce na biegach bywają magiczne, wiem bardzo dobrze - aby urozmaić sobie marsz wspominam w głowie końcówkę BUT305 z 2018. Wtedy trzeciej nocy działo się, oj działo :-)  Aby było ciekawiej, staram się to zrobić w języku angielskim co przy moich zdolnościach językowych jest dodatkowym utrudnieniem. Opowieść długa podobnie jak grań na której się znajduję. 


Etap ciągnie się niemiłosiernie - do Usiolu 127km (138km) docieram dopiero po 4 godzinach i 40 minutach. Pierwsze pytanie jakie praktycznie zawsze jest zadawane to "co chcesz do picia”? No właśnie co?  Do tej pory pochłonąłem niezliczone kubki z colą, kilka bukłaków mieszanki wody z koncentratem miętowym (za pierwszym  razem wlałem chyba za dużo mięty i czułem się jakbym cały czas mył zęby), z dwa bukłaki mieszanki wody gazowanej z koncentratem owocowym (ciekawe połączenie :-)), kilka herbat i kawę (te dostępne tylko na dużych punktach). 

Cola, czysta woda, mięta – nie mogę się zdecydować co wybrać. 

- Mamy jeszcze sok owocowy

- SUPER! Jak można to poproszę

- Są dwa do wyboru

- Obojętnie który, to i tak jest coś nowego

- Proszę ,jest taki albo taki......

Buteleczki są małe, wybieram pierwszą z brzegu .... Sok był tak dobry, że nie mogłem się powstrzymać i po chwili wypijam drugi. Biorąc pod uwagę to, że nigdzie indziej nie było soku na punktach  to chyba osuszyłem prywatne zapasy wolontariuszki.   


Szeroka wygodna ścieżka w dół skłania do truchtu. Matala 137km (149km) - zbliża się północ.  Pasowałoby się trochę przespać. Do spania przewidziane są namioty, niestety nie ma nic do przykrycia, a jakby na złość właśnie teraz termometr wykazuje tylko 6 stopni. Może się uda? Ubieram kurtkę, nastawiam budzik. … kilka minut na uspokojenie organizmu …. zapadam w sen ….. i po 10 minutach wyczołguję się z namiotu. Błyskawicznie, gdy tylko zasnąłem, organizm się wychłodził. Drżenie mięśni budzi dużo lepiej niż budzik. Podchodzę do palącego się grilla / ogniska, proszę o herbatę. Ciężko jest utrzymać kubek w telepiącej się ręce. Uspokajam wolontariusza mówiąc, że to normalne, że nie ma się czym przejmować, że za chwilę minie. Po jego minie widzę, że chyba nie udało mi się go przekonać :-)

Trzecia noc, jest dobrze, nie muszę walczyć z brakiem snu. Wygląda na to, że bezczynne wręcz zmarnowane dni, które spędziłem czekając na start teraz punktują. Samo podejście nie jest trudne, ale pozostaje jeszcze strome zejście po skałach do Asinau 147km (159km). Przed szczytem zatrzymuję się jeszcze na chwilkę, opieram o skałę i zamykam oczy. Otwieram je gdy czuję, że lecę na ziemię – reset mózgu wykonany :-) 

W dole widać światła, przyciągają. Gdy zejdę to praktycznie tak jakbym był już na mecie, ale teraz jeszcze trzeba zachować maksimum uwagi i ostrożności. Powoli ale bezpiecznie docieram na dół.  Siedząc na punkcie słyszę szum śmigłowca, długo krąży nad odcinkiem, który właśnie pokonałem. Kogoś szuka. 

 Trochę zbiegam, trochę idę. To etap, gdzie wiem, że już nic mnie nie powstrzyma. 

Jeszcze tylko kilka kubków coli na przełęczy Col de Bavella 157,3km (170km). Pozostało już tylko w dół. Tutaj pozostawiam szlak GR20 i już za oznaczeniami organizatora lecę w kierunku mety. Jej magnetyzm mnie  przyciąga, zaczynam truchtać. Już słyszę muzykę. Jeszcze tylko obiec ogrodzenie. Na mecie już mnie zauważyli. Muzyka się zmienia. Obok pojawiają się dzieciaki, które biegną razem ze mną. Ostatnie 100m - Odpalam sprint, taki mój rytuał - finish na maksymalnym gazie. TAK!!! Nadal mogę biec!!!  

  

Meta – hipodrom w Viseo 165km (177km). Z czasem  63 godziny 53 minuty jako 13 osoba (jedyny zagraniczny finisher)  pokonuję trasę drugiej edycji Terre des Dieux. Do mety z 81 zawodników dotarło tylko 23 osoby.

Jak nas znalazłeś? Czy widziałeś film? Jak było? Czy zawsze tak wbiegasz? ...i wiele innych pytań. Czuję się trochę jak atrakcja, gdybym był pierwszy to może i byłoby to normalne.  :-)      

Terre des Dieux to bieg który obecnie objął miano najtrudniejszego technicznie (z dystansów do 100mil) na jakim byłem. Połączenia ekstremalnie wysokich temperatur z bardzo trudną technicznie trasą wymagająca maksimum uwagi i ostrożności, którą pokonuje się w stanie przegrzania, odwodnienia, zmęczenia i niewyspania. Ta trasa jest piekielnie trudna!!! 

Z drugiej strony oferuje przepiękne widoki, które nie opuszczają nas od linii startu aż do mety. Podziwiając widoki człowiek czuje się jak w raju. Zaś satysfakcja z osiągnięcia mety może być porównywalna do tych z najdłuższych imprez typu PTL i Tor des Gent. 

Raj i Piekło - na to trzeba być przygotowanym jadąc na Terre des Dieux. 


LOGISTYKA

Trudność biegu Terre des Dieux to jedno, ale również skomplikowana jest logistyka związana z dotarciem i powrotem. Charakterystycznymi punktami są Bastia (lotnisko / prom / bus z mety), Calvi (lotnisko / bus z Basti / bus do Calenzana), Calenzana (start) i Viseo (meta, bus do Basti). Przemieszczanie się między tymi punktami, jak się nie ma auta, jest mocno ograniczone.

Powstał więc misterny plan operacyjny, który zakładając kilka optymistycznych wariantów wyglądał całkiem nieźle i niezbyt skomplikowanie ;-) 

Lotów bezpośrednich z Polski nie ma. Loty łączone? Jeżeli jedzie się tylko na bieg - ciężko znaleźć sensowe połączenie (czasowo i finansowo) zwłaszcza w obecnych czasach gdzie odwołanie / opóźnienie lotu jest czymś normalnym. Wybieram więc lot w piątek wieczorem z Krakowa do Pizy we Włoszech. Dwa dni przed odlotem SMS od linii lotniczej, że z powodu utrudnień na lotnisku należy być 3 godziny wcześniej. Pociąg z Tarnowa do Krakowa i przesiadka na pociąg na lotnisko o dziwo bez opóźnień. Za to samolot 45 minut w plecy. Nie ma to jak dobry początek planu. 

W Pizie miałem zarezerwowany nocleg w hostelu Safestay Pisa - 20 minutek spacerku od lotniska i  5 minut spaceru od stacji kolejowej. Spanie na piętrowym łóżko w koedukacyjnym pokoju. Tanie, całkiem wygodne i z całodobową recepcją - w zupełności wystarcza na te 4 godziny, które miałem do dyspozycji. Prom z Livorno miał odpływać o 8:00, ale dwa dni wcześniej dostałem informację, że odpływa o 7:00. Na szczęście udaje się znaleźć pociąg o tak wczesnej porze.

 

Pociąg jedzie tylko 15 minut, ale trzeba być przy promie około godziny przed wypłynięciem.
I dochodzi jeszcze spacerek z dworca do portu (40minut). Są jakieś busy na tej trasie, ale wydawało mi się to zbyt skomplikowane.


Prom płynie szybko, nawet bardzo szybko, jesteśmy o ponad godzinę szybciej niż to było planowane :-)  

Wiedziałem, że do Calvi są dwa pociągi  - rano i po południu i że pociąg jedzie długo. W informacji turystycznej dowiaduję się, że o tych samych porach jedzie też bus i jedzie o godzinę krócej. Odjazd za 10 minut, przystanek jest 100m dalej. :-) Niespodzianka  -  około 13:00 jestem już w Calvi. Jakoś łatwo to poszło - pierwotnie miałem być po 20:00.

Resztę soboty i niedzielę siedzę nad morzem. Gorąco zniechęca do jakichkolwiek aktywności poza spacerkiem do miasteczka i siedzeniem w wodzie. Odsypiam więc podróż i przyzwyczajam się do temperatury. Nocleg na kempingu Dolce Vita kosztuje mnie sporo, ale tutaj wynajmowane są parcele, gdzie na jednej takich namiocików jak mój jednoosobowy MSR zmieściłoby się pewnie z 10 sztuk.  





Bus do Calenzana jeździ tylko raz dziennie ok 14:30. Z miejsca gdzie nocowałem to tylko 8km, więc bez sensu na niego czekać pół dnia. W poniedziałek zbieram się rano i jeszcze zanim zrobi się piekielnie gorąco zaliczam spacerek.



Camping Calenzana – nie nazwałbym tego kempingiem, to bardziej baza wyjściowa dla osób ruszających na GR20.  Przychodzą po południu, rozbijają namioty, aby o świcie następnego dnia ruszyć na szlak. Do dyspozycji oprócz sanitariatów i pryszniców jest jadalnia z super wyposażoną kuchnią.  Spędzam w tym miejscu prawie trzy dni. 

Mój misterny plan zakładał, aby wszystkie posiadane rzeczy wysłać na metę skąd był dostępny transport do Basti. Pierwszą niewiadomą była wielkość worków na przepaki. Czy bez problemów wszystko tam zmieszczę, razem z namiotem, śpiworem, matą itp.

Najsłabszym punktem całego planu lub patrząc jako optymista – największą motywacją -  ryzyko zejścia z trasy. Miejsc do zejścia z dostępnym transportem było tylko kilka. Transport możliwy tylko do Basti. Rzeczy w takim przypadku byłby dostarczane też do Basti, ale dopiero w niedzielę. 

W przypadku rezygnacji byłbym w czarnej ..... każdy wie gdzie ;-) 

We wtorek rano odpieram pakiet. Worki okazały się torbami na zakupy. 

Chwilę to zajęło, ale udało się wszystko zapakować. Teraz pozostało tylko dotrzeć do mety. 


...... KILKADZIESIĄT GODZIN PÓŹNIEJ........

Viseo – bo biegu, po prysznicu, przebrany, najedzony, po drzemce w oczekiwaniu na transport. 


Ok. 22:00  kierowca busa wysadza mnie na kempingu Les Sables Rouges. Szybko rozbijam namiocik i  idę jeszcze na jedzonko. Tuż obok bardzo głośno gra muzyka, w niebo co chwila błyskają światła – to chyba jakaś większa dyskoteka.   

01:50 – nie ważne, że nie spałem ostatnie trzy dni, nie da się spać przy tak głośnej muzyce. Idę na spacer na plażę. O 02:00 muzyka zamilkła – czyżby koniec zabawy?  

   

Prom powroty mam o 13:45. Z rana zaliczam spacerek wzdłuż plaży do centrum. Na śniadanie litrowe lody (przesadziłem). Na placu zabaw znajduję ładny, zacieniony kawałek trawnika – idealny na sjestę w oczekiwaniu na rejs.






Prom powrotny to była inna bajka. Najpierw nerwówka czy aby na pewno jestem w dobrym  miejscu - pora odpłynięcia już niedługo, ochrona nie wpuszcza na teren portu, ludzi masa. Załadunek potrwał o 45 minut dłużej niż było to planowane. Prom wybudowany w 1975r. więc wyglądało to zdecydowanie inaczej niż na Mega Expres (wybudowany 2001r), na którym płynąłem w tą stronę. Przynajmniej załapałem się na leżaczek. Przydał się ponieważ czas rejsu też był dużo dłuższy. 

Rozładowanie okazało się jeszcze większym wyzwaniem. Znalezienie na promie kierowców aut, które blokowały późniejsze auta – MISSION IMPOSSIBLE. Osoby piesze? Mają czekać :-(. W ładowni wszyscy trąbią, jakby trąbienie na puste auto coś mogło dać. Nie mam wyjścia, czekam ze wszystkimi.

Nagle ruch, widzę grupę 5 osób z plecakami, które szybko idą do jakichś drzwi. Bez zastanowienia się idę za nimi. Lądujemy w windzie towarowej. Po minucie jestem poza promem :-) Spacer na dworzec. 15 minut pociągiem do Pizy. Spacer do tego samego hostelu. Tym razem mam więcej czasu na jedzonko i coś zimnego. Lot powrotny dopiero o 10:00 rano. 

OPERACJA Terre des Dieux zakończona 100% sukcesem :-)