Relacje

wtorek, 20 marca 2018

Przez błota i lód w poszukiwaniu misia - Rajd Dolnego Sanu 2018

Kto choć raz był na Rajdzie Dolnego Sanu to pewnie kojarzy tą imprezę jako łatwą, szybką i przyjemną. Chyba, że akurat trafił na edycję specjalną, gdzie Hubert Puka celowo lub pogoda bardziej przez przypadek znacząco podnosi jej trudność. W tym roku można by powiedzieć że trafiła się kumulacja.
W 2013r. nagły atak zimy spowodował że samo dotarcie na bazę rajdu było już dużym wyczynem. W tym roku było podobnie, może nie aż tak ekstremalnie jak wtedy, ale kilaka osób zaliczyło DNS. Ostatnie lata odzwyczaiły nas od tego że w zimie może padać śnieg i być ślisko, ale jednak SORRY TAKI KLIMAT :-)

Płasko i szybko - z dotychczasowych 8 edycji na których byłem, tylko w 2014 czyli w Sanoku było pagórkowato. O ile mnie pamięć nie zawodzi po niej Hubert już nigdy nie miał robić trasy w takim terenie. Na szczęście trochę "wymiękł" i znowu można było się nie tylko wdrapać na jakieś wzgórze, ale nawet kilka jarów pozwiedzać.
Wybija godzina 00:00 gdy ruszamy na trasę, przed nami 18 pkt do namierzenia na dystansie ok 100km. Początkowe kilometry są pod znakiem wody i błota, dopiero za kilka godzin gdy temperatura mocno spadnie wszystko zacznie zamarzać. Pierwszy punkt trochę przestrzeliłem, tak to jest jak się idzie za innymi zamiast myśleć. Na szczęście w drodze na PK2 ekipa trochę się rozbiega we własnych wariantach. Przeskakując potok wpadam po kostki w błoto...@#$%! dobrze że założyłem sudoskarpety ;-).

Temperatura cały czas spada i świat zaczyna zamarzać, a ja wraz z nim. Czujnik przy plecaku wskazuje tylko rzeczywista temperaturę, ale wiejący wiatr powoduje że odczuwalna jest dużo niższa. Jest to dodatkową motywacją aby szybko uciekać z wszelkich otwartych przestrzeni.

Nocne godziny szybko mijają i o świcie przez most na Sanie przechodzę na tereny misiodajne. Sprawdzam czy telefon z aparatem łatwo się wyciąga. Jeleń... sarny... zające... drapieżne ptaki. chyba będę musiał na mecie złożyć protest, nie było niedźwiedzi poza tymi na znakach :-(.
Zaaferowany szukaniem misia trochę się rozpraszam i wariant z pk7 na pk8 nie wychodzi tak jak to sobie umyślałem. Trzeba jednak częściej patrzeć na kompas.
Tuż przed ponownym przejściem przez San odrzucam propozycję podrzucenia na metę przez miłego starszego pana który prowadził lub dokładniej mówiąc ledwo trzymał się roweru. Kawałek dalej w lesie dowiaduję się od traktorzysty że słabo biegnę.... oho chyba pierwsza trójka była tutaj już dawno. Jeszcze tylko wizyta w sklepie na zaspokojenie głodu i lecę aby pokonać jak najwięcej pozostałej trasy w blasku dnia. 
Na metę ostatecznie zaglądam po 19 godzinach i 37 minutach. Garmin wskazuje 104km i 2800 przewyższenia. Przede mną dotarły tylko trzy osoby, a za mną cisza przez kilka godzin....

Mimo ciężkich warunków była to jedna z fajniejszych edycji RDSa i mam nadzieję że jeszcze będzie okazja zawitać w okolice Pruchnika. Trochę żal, że pogoda skutecznie zniechęcała do częstszego wyciągania aparatu, bo zwiedzana okolica była naprawdę ciekawa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz