„Ja,
cóż - włóczęga, niespokojny duch
Ze
mną można tylko
Pójść
na wrzosowisko
I
zapomnieć wszystko
Jaka
epoka, jaki wiek
Jaki
rok, jaki miesiąc, jaki dzień
I
jaka godzina
Kończy
się
A
jaka zaczyna” (SDM)
… zapomina się o wszystkim bo w głowie jest tylko jedna myśli – kiedy ***wa w końcu skończy się to bagno.
Życie miłośnika ultra maratonów polega głównie na wybieraniu w czym się wystartuje, oczekiwaniu na start i ostatecznie walkę na trasie. Można się ścigać, ale można też podchodzić do tego z czystą pasją aby trasa przynosiła więcej radości niż bólu. W tym sporcie "tylko ukończyć" nie zawsze oznacza coś łatwego - zazwyczaj biegi kończy około połowy startujących, nie rzadko mniej. Można startować w imprezach bardzo popularnych jak i wynajdywać te bardziej kameralne. Można też startować w takich, które dla normalnych biegaczy są szaleństwem. Biegi w których na trasie spędza się nie godziny, a dni. PTL, TOR330, LT500, TGC360, TOR450 (do poprawienia :-() to skróty imprez, które jednoznacznie mówią kim jesteś. Na tej liście w moim dossier brakowało jednej bardzo istotnej nazwy: SPINE.
Monane Winter Spine Race to bieg w
Wielkiej Brytanii na dystansie 268 mil (430km), odbywający się na
początku stycznia. Trasa wiedzie szlakiem długodystansowym Pennine
Way z Edale do Kirk Yetholm. Reklamowany przez organizatorów jako
najbardziej brutalny bieg w Wielkiej Brytanii.
Winter Spine na mojej liście do startów oczekiwał od bardzo dawna, ale zawsze blokowała go kolizja z pracą. Szansa startu pojawiła się gdy termin biegu został przesunięty o tydzień później – dawało to wystarczająco dużo czasu na pogodzenie pracy z startem. Na liście startowej dostępnych tylko 200 miejsc, wpisowe 1195£. Zapisy ruszały 1.02.2024 o 13:00 naszego czasu i trzeba było być bardzo szybkim. Jak komuś zajęło to 3 minuty to był już na liście rezerwowej. Długo czekałem więc byłem bardzo szybki. Po kolejnej minucie dostaje e-mail z potwierdzeniem.
Ostatnim krokiem było zarezerwowanie noclegów przed startem w YHA Edale i pozostało znowu czekanie prze blisko rok na start.
Powiedzieć że lista sprzętu obowiązkowego na Winter Spine jest długa to powiedzieć za mało. Wyszczególnione jest 30 pozycji, z dokładnym opisem jakie parametry są wymagane. Sprzęt ma być w dobrym stanie. Przed startem będzie jego weryfikacja. Dodatkowo losowe pozycje będą sprawdzane za każdym razem gdy będzie się opuszczać kolejne CP. W grudniu kończę uzupełniać sprzęt. Pomimo szukania balansu między wagą a użytecznością to ciężar plecaka rósł bezlitośnie. Ostatecznie w dniu startu po zatankowaniu wody i jedzenia plecak ważył 10kg.:-( Dla zainteresowany dokładniejsza lista sprzętu z uwagami na końcu.
Dojazd zaplanowałem tak aby przed startem zaliczyć dwa pełne noclegi. Poranny lot z Krakowa do Manchester, potem pociągiem do Edale – koło południa jestem na miejscu. Na przystanku poznaję Mellisę z Kandy. To będzie jej czwarta przygodni z trasami Spine, a drugi atak na pełna trasę Winter Spine. Zna tutaj wszystkich :-), szybko się więc nam udaje zostawić bagaż w depozycie i w oczekiwaniu na transport to hostelu idziemy na obiadek.
Na rejestrację i kontrolę sprzętu jestem zapisany na godzinę 14:00. Wszytko jest dokładnie oglądane, dotykane i sprawdzane. Problemem stała się grubość czapki – za cienka. Musiałem zrobić spacerek do hostelu po zapasową (5km). Ostatecznie dostaje pieczątkę z aprobatą, teraz pozostało już tylko odebrać numer startowy i zdjęcie na ściance. Na koniec jeszcze wizyta na kilkuminutowej odprawie.
Po powrocie do hostelu na nowo pakuję plecak wcinam kolację i idę spać. O dziwo do mojego pokoju nie został już nikt dokwaterowany Więc sen jest w superkomfortowych warunkach co jest ważne zwłaszcza że pobudka na śniadanie jest wcześnie rano.
Przepak (dozwolone 20kg) do którego będzie dostęp na CP nie musimy targać ze sobą na start, możemy go oddać w hostelu. Zapewniony jest też transport na linię startu. Spanie w hostelu YHA Edale ma duże zalety :-)
Niedziela 8:00 długo wyczekiwania chwila nadeszła. Na starcie ostatecznie zjawia się 160 osób. Ruszamy
Start – CP1 - pierwszy etap to głównie zmrożony śnieg i lód. Na nogach mam buty z kolcami więc taki teren nie jest dla mnie żadnym problemem. Tradycyjnie dużo osób wyrwało do przodu. Ja spokojnie swoim tempem gdzieś z tyłu.
Wszechobecna mgła powoduje że niewiele widać. Śnieg i mgła – otacza nas biel. Zapomnieć można o widokach. Na chwilę się to zmienia gdy docieramy na szczyt Kinder Low (663) udaje się wydostać ponad chmury i mgły. Od takich widoków morale od razu wzrasta :-)
Spine Race jest biegiem self-support w pełni tego słowa znaczeniu. Niedozwolona jest jakakolwiek pomoc od osób zewnętrznych na całej trasie. Dotyczy to również punktów kontrolnych. W skrócie jesteśmy zdani tylko na siebie i na to co dostarcza organizator. Dozwolone jest korzystanie z sklepów, barów i miejsc dostępnych dla każdego biegacza, oraz punktów przygotowanych przez ekipy Moutain Rescue Team. Pierwszy taki namiot MRT znajduje się na 25km w Torside, kolejny na 45km w Standedge, trzeci na 104km w Lothersdale. Gorąca herbata, kawa i małe zakąski na jakiś czas stawiają na nogi. W Lothersdale dodatkowo dostaję gorącego bekon-burgera. :-)
W trakcie biegu w zależności od warunków pogodowych oraz innych sytuacji może zostać wprowadzona zmiana trasy. Czasami nawet tak istotna jak zmiana położenia CP1. Informację o zmianie otrzymujemy na wcześniejszym punkcie. W terenie miejsce skąd zaczyna się obejście oznakowany był tabliczką, potem pojawiały się strzałki i znaczniki. Ponieważ obejścia nie były uwzględnione w zapisie GPS, trzeba było się pilnować. W takich chwilach wspomagałem się zdjęciem mapy z zaznaczonym wariantem oraz mapą na telefonie.
Na trasie znajduje się tylko 5 dużych punków kontrolnych (CP) oraz trzy mniejsze pośrednie.
CP-1 -Hebden Hey Scout Centre (74km) w tej edycji przeniesiony do Hebden Bridge Hostel (71km)
CP-1.5 - Malham Tam (135km)
CP-2 - Hawes YHA (182km)
CP-3 - Middelton in Teesdale, Langdon Beck YHA (249km)
CP-3.5 Dufton Village Hall (275km)
CP-4 - Alston YHA (299km)
CP- 5 - Bellingham, Brown Rigg Lodges (367km)
CP-5.5 - Byrness, Forest View walkers Inn (400km)
Meta - Kirk Yetholn, Border Hotel (436km)
Na dużych punktach jest dostęp do przepaku (własna torba), można wziąć prysznic, przespać się w łóżku (za wyjątkiem CP5 gdzie spanie jest na własnej macie), zjeść ciepły posiłek. Dla potrzebujących są również medycy. Na takim punkcie można pozostać do 8h. Organizacja na punktach jest dopracowana do perfekcji. Docierając w okolice punktów zawsze ktoś czekał przed wejściem. Na wstępie zostały odbierane kijki i buty do których przypinano kartkę z numerem startowym. Przepak już czekał gotowy przy krzesełkach lub stoliku. Często nie zdążyłem się rozebrać, a już stał przede mną kubek z ciepłym napojem, po chwili jedzenie. Idąc spać należało spakować przepak i go oddać, aby nie blokować w tym czasie miejsca innym.
Punkty pośrednie – umieszczone w ciepłym pomieszczeniu, ale oferowały tylko ciepłe napoje i drobne przekąski. Można przebywać w nim tylko 30min. Na niektórych była możliwość pozostania dłużej ale wymagało to wysłania zgłoszenia do kwatery głównej.
Do CP1 docieram o 22:00, nie planuje spać pierwszej nocy, więc około 1h pobyt poświęcam na jedzenie, uzupełnienie zapasów w plecaku i chwilę odpoczynku. Robi się cieplej więc z zmrożonego śniegu zaczyna się robić ciapa. Często na tym etapie szlak wiedzie przez pola rolne. Urodziłem się na wsi, więc widok i zapach tego, czym niedawno zostało nawożone pole przez które właśnie przechodzę nie pozostawia złudzeń. :-)
Wschód słońca przez chwilę nadaje trochę kolorytu trasie.
Okolice Foutains Fell to miejsce, które pokazało mi czy może być Spine, Poruszając się ubitą ścieżką zauważam że zawodnicy przede mną coraz częściej zbaczali z trasy. Co jakiś czas postanawiam opuścić ścieżkę, wrócić na track GPS i trafić na tą prawidłową. W pewnym miejscu ubita w śniegu ścieżka bardzo mocno odbiega w złym kierunku. Trzymam się GPSa. Pomimo że znajduje się na tracku przez dłuższy czas nie widzę żadnych śladów. Brnę przez śnieg co jakiś czas zapadając się w niego. Śnieg przykrywa wrzosowisko więc czasami zapadam się tylko trochę, a czasami po pas. Zaczęło wiać i padać, więc twarz cały czas atakowana jest drobniutkim deszczem. Sprawy zdecydowani nie ułatwia tabliczka, która informuję mnie abym nie zbaczał ze ścieżki bo w okolicy znajdują się szyby kopalniane. Wszystko zasypane jest śniegiem nie ma jak ocenić którędy dokładnie biegnie ścieżka. Między słowem MINE (kopalnia) a MINES (miny) jest niewielka różnica więc właśnie tak się czuję. Każdy krok jest oczekiwaniem na spektakularne dupnięcie do jakieś dziury.
Przed szczytem Pen-y-ghent tabliczka kieruje na obejście. Ponoć wejście na niego jest bardzo strome, a z kamiennych stopni zrobiła się jedna wielka zjeżdżalnia. Tutaj oznaczenia obejścia są bardzo oszczędne. Trochę po śladach, trochę patrząc na mapę, trochę instynktownie wybieram prawidłowe kierunki. Cała noc jest wredna. Wiatr z deszczem atakuje twarz, pod nogami jedna wielka breja śnieżna, pod którą znajduje się breja z wrzosowisk. Czasami trasa wiedzie korytem potoku. Śnieg topnieje bardzo szybko, wszędzie płyną potoki wody. Mokro i zimno. Do CP2 docieram o 02:29.
Jedzenie, prysznic, 1,5h snu znowu jedzenie - odpoczynek. Na trasę ruszam ponownie po ok 4h. Wydawać by się mogło że za długo, ale trzymam się planu, Jedyne komfortowe warunki do odpoczywania są na CP. Celem jest meta nie ściganie. Kolejne wrzosowiska, znowu mgła, brak widoków, za to śnieg gdzieś wyparował.
Popołudniu nareszcie wychodzi słonko. Robi się ładnie i ciepło. Większość trasy teraz wiedzie wrzosowiskami. Bezkresnymi łąkami, pięknymi w blasku słońca.
Wszystko byłoby super gdyby nie jeden istotny fakt. Wrzosowiska to teren podmokły. Cały czas po kostki w wodzie, czasami błocie. Co jakiś czas noga zapasa się głębiej. Każdy krok trzeba robić z rozwagą. Przy kilkustopniowej temperaturze, a w nocy przymrozku to jest największa trudnością Spine.
Zakończenie dnia przynosi przepiękny zachód słońca
Jak pisałem wcześniej pomoc zewnętrzna nie jest dozwolona (chyba, że jest dostępna dla każdego zawodnika), ale są na trasie wyjątkowe miejsca. Mieszkańcy okolicznych farm przez które przebiega trasa poświęcają swój czas, przez wiele godzin jak i nie dni w oczekiwaniu na zawodników tworząc dodatkowe punkty. Gorące napoje i jedzenie, drobne zagryzki, miejsca na chwilę odpoczynku. W szopach, garażach, pomieszczeniach gospodarczych. Czasami są to małe pudełka z ciasteczkami pozostawione przy szlaku, czasami wielkie skrzynie. Wszystko to bezpłatnie, ale można też zostawić darowiznę.
Do CP3 docieram o 3:30. ostatnie kilometry dłużyły się niemiłosiernie. Ponieważ na tym odcinku nie było już śniegu tylko same wrzosowiska błędem z mojej strony było nie zmienienie butów z kolców na zwykłe. Stosunkowo wąskie buty mocno zmęczyły moje stopy. Kilka gorących herbat, jedzonko, potem prysznic i idę spać na 1,5h. Trzecia doba - w sumie 3h snu statystycznie wychodzi na 1h / dobę. :-) Na punkcie spędzam ok 4h.
Kolejny etap zaczynamy od obejścia. Ruszam w towarzystwie innego zawodnika, trochę rozmawiamy. Po chwili on zatrzymuje się aby coś poprawić, ja idę dalej. Po kilkudziesięciu metrach odwracam się, a on znikł. Czyżbyśmy źle poszli, wracam do ostatniego znaku. Jednak jest dobrze, wspomagając się mapą w telefonie i zdjęciem obejścia ruszam dalej. Teraz sprawdzając na trackingu wiem, że wrócił się na punkt – widocznie musiał coś zapomnieć.
Przez praktycznie cały dzień jest mgła i niewiele widać. Nie test to dobrym motywatorem do pokonywania trasy.
Wieczorem nareszcie udaje się wybić ponad mgły i kolejny dzień żegnam przepięknymi widokami.
Gregs Hut – ostatni odpoczynek przed CP. Gorąca zupa chili noodles stawia na nogi
CP4 – Alston 22:30. Planowałem kolejne 1,5h snu, ale tym razem organizm chciał więcej. Zaplanowany czas minął błyskawicznie, wyłączam budzik i pozostaje w śpiworze. Cały czas mam duży zapas czasu - stać mnie na odrobinę rozpusty. Ponownie na trasę ruszam o 4:30.
Szlaki w UK wiodą przez pola, pastwiska, często podwórka mijanych farm. Po drodze mija się setki ogrodzeń, murków, bram. Ważne, aby za każdym razem zamykać i blokować przejścia.
Jedną z zasad które obowiązują na trasie jest obowiązek zgłaszania postojów (poza CP) dłuższych niż 30min. Zgłoszenie może być w postaci, telefonu, smsa lub wiadomości na WhatsAps. Brak zgłoszenia automatycznie wiązał się z 60min karą. W Wallton postanawiam skorzystać z tej opcji. Znajduje się tutaj jeden z mały punktów typu „safety point” Suche pomieszczenie i ciepło od kominka skłania mnie do kolejnej 1h drzemki. To była dobra decyzja.
Od Wallton trasa wiedzie wzdłuż muru Hadriana. Był to jeden z fajniejszych fragmentów trasy, mocno pofałdowany ale przynajmniej suchy :-). W nocy w blasku księżyca przyjemnie pokonywało się kolejne wzniesienia.
CP5 – ostatni punkt. Z jednej strony
samopoczucie mam na tyle dobre że pierwotnie miałem tylko wziąć
prysznic, zjeść i ruszyć na trasę. Z drugiej strony stopy są już
mocno zniszczone. Na defekt w postaci piety haglunda w połączeniu z
delikatną skórą od mokrych przez większość trasy stóp tym
razem sudokrem nie wystarczył. Zdarta skóra nad piętami
powodowała, że „celebrowałem” każdy krok przed CP. Nierzadko musiałem się wspomagać bardzo niecenzuralnymi słowami.
W głowie drążyła mnie wtedy jedna myśl. Winter Spine to zdecydowanie bieg dla koneserów. Choć może dla masochistów? Czy w ogóle jest jakaś różnica między tymi słowami w odniesieniu do naszego sportu? Czy wystartować raz to być koneserem, a jak ktoś się zapisuje kolejny raz mimo że ukończył to jest masochista? Ot takie rozmyślania pomiędzy kolejnymi niecenzuralnymi słowami. :-)
Na punkcie musiałem skorzystać z pomocy medyka. Nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz przed opatrunkiem mam robione zdjęcie do pokazania „przypadku” innym ;-) Na pytanie czy pokazywałem to lekarzowi, odpowiedziałem tak, ale odpowiedź każdego z nich nie zachęcała do próbowania czegokolwiek. Zbyt duże ryzyko?! Z drugiej strony jeżeli mimo to jestem w stanie kończyć takie biegi jak Winter Spine Race to też mogę z tym żyć.
CP5 to też ostatni punkt gdzie można się sensownie przespać, wiec kładę się na kolejne 1,5h snu wiedząc że kolejna noc będzie ostatnią. Będzie to już walka o dotarcie do mety.
CP5- Meta – ostatni odcinek był ciężki. Za dnia trochę wrzosowisk, trochę lasu było jeszcze znośnie. Za to w nocy znowu mgła i bezkresne wrzosowiska. Wąska ścieżka z kamieni czasami zalana wodą. Nauczyłem się że poruszając się taką ścieżka trzeba kijkami sondować kamienie przed zrobieniem kroków. Czasami brakowało kamienia i kijek wpadał głęboko w dziurę. Krok w tym miejscu kończył by się upadkiem w wodę. Brak snu i monotonia terenu robi swoje. Wiatr wieje coraz mocniej próbując zepchnąć z wąskiej ścieżki. Muszę walczyć. Po drodze są jeszcze dwie chaty (baraki) w których na chwile można odpocząć. Korzystam z obu. Do mety już bardzo blisko. Wiem że nic mnie nie podtrzyma.
W Sobotę rano po 143h 47min mijam metę w Kirk Yetholm. Kończę jako 47 zawodnik. Ze 160 osób ostatecznie do mety dotarło 78.
Brutalność Spine nie kończy się w chwili przejścia mety. Jakie masz buty na powrót? To jest pytanie które należy sobie zadać jeszcze przed wystartowaniem. Jak nie ma się dobrej odpowiedzi to powrót może być w skarpetach :-) Na razie cieszę się z mety,
Brak słów mi słów którymi mógłbym podziękować jemu i całej rodzinie za taką opiekę.
O ile się nie mylę Grzesiek jako jedyny Polak ma ukończony letnia edycję Spine. W zeszłym roku właśnie minuta zadecydowała, że znalazł się na liście rezerwowej zimowej edycji.
Czy Winter Spine jest tak brutalny jak go reklamuje organizator? Myślę że można tak powiedzieć. Nie pamiętam aby kiedykolwiek tak mocno niszczył stopy jak na tym biegu. Zwłaszcza, że pogoda mimo wszystko była łaskawa dla nas. Mając w pamięci drugą noc umiem sobie wyobrazić dużo gorsze warunki jakie mogły by nas spotkać. Stopy nadal wracają do siebie.... i mają jeszcze daleką drogę.......... ale wrócą, A w tym czasie w moim osobistym dossie pojawiła się pozycja:
WINTER SPINE RACE FINISHER!!!