Relacje

poniedziałek, 14 października 2019

BUT Challenge 2019 - zajrzeć bestii w ślepia.



Kto zna wroga i zna siebie, nie będzie zagrożony choćby i w stu starciach.
Kto nie zna wroga, ale zna siebie, czasem odniesie zwycięstwo, a innym razem zostanie pokonany.
Kto nie zna ani wroga, ani siebie, nieuchronnie ponosi klęskę w każdej walce
                                                                                            [Sun Tzu- Sztuka wojny]


Challenge - według słownika Collinsa to "coś nowego i trudnego wymagające wielkiego wysiłku i determinacji". BUT to nic innego jak Beskidy Ultra Trail czyli impreza biegowa organizowana przez Fundację Aktywne Beskidy. Jednak łącząc te dwa wyrazy dostajemy coś co roboczo nazwę BESTIĄ.

Jak legendy niosą bestia narodziła się w 2013r. W sumie nie za wielka tylko 220km, już od samego początku starała się mocno kąsać tych którzy przybyli ją pokonać. Jeszcze młoda i nieśmiała została jednak szybko pokonana. Na 48 zawodników aż 33 mogło się pochwalić jej poskromieniem. Wystarczał zaledwie rok aby trochę urosła (251km) i stała się bardzo groźna i żarłoczna. Z jedenastu śmiałków którzy się na nią porwali przetrwał tylko jeden. Tak oto bestia zasmakowała w ultra biegaczach.
Rok 2015 to pierwszy raz kiedy staję na jej drodze. Chyba nie do końca wiedząc na co się porywam po ciężkiej walce (but260- ultra w najcięższym wydaniu) udaje mi się ją pokonać - jako jeden z dwóch. Bardzo często to co groźne jest równocześnie piękne i łatwo wtedy popaść w zauroczenie - dopada ono i mnie. Wielokolorowe ubarwienie (biało - czerwone, niebieskie, zielone, czarne i żółte paski) przyciągały niczym magnes. 
W 2016 ponownie staję do boju i kolejny sukces upaja - BUT Challenge dla mnie przestaje być bestią – w końcu poznaliśmy się dobrze, Niestety nie dla wszystkich jest taka łaskawa. Tym razem do mety dociera zaledwie sześć osób. 

W 2017 rozrasta się nadal (305km) i dodatkowo staje się niesamowicie groźna za sprawą "selfsupport" - od tej pory można liczyć już tylko na samego siebie. Zajęty walką w innych krajach (GoldsteigUltrarace 661km) nie udaje mi się na czas wrócić, a bestia w tym czasie gromi kolejnych śmiałkami (przetrwało tylko trzech). 
2018 - moje trzecie spotkanie z wielkim BUTem. Po dość dramatycznych chwilach również tym razem docieram do końca, wśród zaledwie pięciu osób (w tym pierwszy raz kobieta).

Podsumowując przez ostatnie pięć lat do mety dotarło w tylko 17 zawodników, a w zasadzie 13 jeśli by nie liczyć podwójnie Bartka, Kamila i mnie. Można by się zastanowić po co taki przydługi wstęp? Ano po to, aby przedstawić z czym mieliśmy do czynienia do tej pory. Jak trudna to była walka z wielokolorowa bestią BUT. Teraz w roku siódmym bestia zmieniła się w potwora. W większości straciła swoje trójkolorowe barwy i zaszyła się w najgłębszą dzicz w oczekiwaniu na potencjalne ofiary, których jak się można było spodziewać również w tym roku nie zabrakło. Stała się groźna jak nigdy dotąd.
Rok 2019 - zmiany, zmiany, zmiany.
To co się nie zmieniło to formuła selfsupport. Nadal możemy liczyć tylko na siebie samych oraz na schroniska i sklepy na trasie. Wszelka inna bezpośrednia pomoc jest zabroniona. Dystans niby tylko troszeczkę dłuższy (o 14 km), ale doszło dodatkowo ok 3200 przewyższenia. Limit czasu zwiększony tylko o 9 godzin. Dotychczasowe szlaki turystyczne zostały zamienione nie tylko na niczym nieoznakowane drogi i ścieżki leśne ale również fragmentami na odcinki bez jakiekolwiek ścieżki tzw. krzaki. Start przesunięty z czwartkowych godzin porannych na 21:00 w środę. Już od pierwszego rzutu oka na trasę coś mi wrzeszczało TRUDNO!!!, TRUDNO!!! BĘDZIE CHOLERNIE TRUDNO!!! W sumie i dobrze, jak by było łatwo to przecież pojechałbym gdzieś indziej.

Do Szczyrku docieram koło południa. W planach obiadek, a następie spanko w samochodzie ile się da, tak aby maksymalnie wypocząć. Startując w godzinach wieczornych już na dzień dobry ma się pewną ilość godzin "na chodzie" więc jeśli ktoś chce myśleć o mecie to musi poświęcić ten dzień na odpoczynek. W drodze na jedzonko spotykam Jacka, który ma dokładnie takie same plany :-).
Wieczorem, szybka ale szczegółowa kontrola sprzętu, kilka słów „otuchy” od ojca dyrektora, odpalamy trackery i punkt 21:00 ruszamy na spotkanie z potworem.

Etap pierwszy: Szczyrk – Węgierska górka
Czy można wejść wproś na Skrzyczne? Można ale po co jak po drodze można też zaliczyć kilka mniejszych górek i dolinek pomiędzy nimi. Zanim więc dotrzemy do Skrzycznego zwiedzamy po drodze Skaliste, Niesłychany Groń i Palenicę. Już na tym etapie widać że wąskie ścieżki wymagają sporo uwagi, każdy błąd nawigacyjny może kosztować sporo sił i czasu.
Wydawało mi się że idzie całkiem nieźle i nie spodziewam się już niedługo wpadnę w pierwszą pułapkę przygotowaną przez potwora. Kawałek za szczytem Skrzycznego trasa odbija w mniejsza drogę. Pomimo ostrzeżeń Jacka, który poświęcił trochę czasu nad poznaniem trasy, postanawiam się trzymać tracka GPS. Zgodnie z ostrzeżeniem 500m dalej droga kończy się wielkim gruzowiskiem skalnym na skraju trasy narciarskiej na które trzeba się wdrapać. W połowie podejścia wielki głaz ucieka spod mojej nogi i stacza się w dół, a ja razem z nim w niewielkiej kamiennej lawinie. Jakoś udaje mi się zatrzymać, ale przypłacam to mocno obitym kolanem. Wygodna trasa przebiegała 50m powyżej.
Bywają na trasie fragmenty gdy szczególnie mocno myśli się o jej budowniczym. Jak by moje dopiero co obite kolano umiało mówić to pewnie usłyszałbym wiele „pochwalnych” słów dla Michała próbując zbiegać trasą narciarską tylko po to aby 150m obok podchodzić z powrotem w górę. Pomimo małych kłopotów inni nie odbiegli mi daleko. Trasa ponownie ma zbiegać w dolinę, drogą której jakoś nikt nie może namierzyć. Tym razem tylko 130m przez krzaki, jak udaje wejść na prawidłowa drogę.
Kościelec – o taaaak, to miejsce zapamiętam sobie na pewno. Biegniemy w grupie gdy ścieżka gdzieś się gubi. W jej poszukiwaniu wchodzę w krzaki i to był ogromny błąd. Gęste chaszcze ciągle spychają mnie w bok, przedzieram się przez nie i nie mogę trafić na nic co by można nazwać ścieżką. 500m krzaczenia gdy wygodna ścieżka była niecałe 50m obok :-( .
Pierwszy poranek zastaje mnie w okolicach Magórki Wiślańskiej, piękne widoki koją złość za nocne błędy. Pozostało już tylko zbiec do Węgierskie Górki aby ten etap zostawić za sobą. Zbiec …. no może nie tylko zbiec, jak można jeszcze jedno podejście zaliczyć. Ostatecznie pierwsze 65km i 4000m przewyższenia i zajmuje mi 14h 16min.




Etap drugi: Węgierska górka – Hala Miziowa
Planem minimum na ten odcinek było zdążenie przed godziną 19:00 do schroniska na Hali Rysianka, tak aby zjeść ciepły posiłek. Szerokie i wygodne drogi, niezbyt strome podejścia, wydawać by się mogło że nie będzie z tym problemu. Trzeba jednak pamiętać,  że na tego typu imprezach czarne chmury zawsze gdzieś wiszą
15 minut od schroniska odbijamy na jeszcze jedno zejście i ten 7 km odcinek zabiera kolejne 1h 40min. Coś co miało być zbiegiem okazuje się zarośniętym borówkami zboczem. Potem track wiedzie w mocno zarośnięty potok. Droga którą wybrałem zaczyna mocno odbiegać od niego, więc nie ma wyjścia, znowu trzeba wejść w krzaki aby skorygować trasę. Do schroniska docieram 20 minut przed zamknięciem bufety. Zgłaszam pierwsza godzinną przerwę - jedzonko i drzemka. Tego teraz potrzebuję, nie ja jeden. W schronisku są wszyscy, którzy już tu dotarli za wyjątkiem Konrada samotnie walczącego z przodu.


Noc druga – idziemy grupą, wiadomo w kupie raźniej ;-). Zatrzymuję się na chwilę aby zmieć baterie w latarce. Pozostałe światełka uciekają do przodu, już nie jestem w stanie ich dogonić. 
Po 22km trasa ponowienie przechodzi bardzo blisko schroniska na Hali Rysiance (300m) można zejść i odpocząć w ciepłym, ale moim celem jest przetrwanie nocy i dotarcie do Hali Miziowej. Kawałek za Trzema Kopcami trasa odbija w dolinę, aby następnie znowu prowadzić w krzaki. Nie zastanawiam się za wiele idę na rympał. Szkoda czasu na szukanie drogi, może jest, a może jej nie ma. W końcu sama się znajduje ..... tak po 300m. W dole poniżej mnie widzę światełka, zastanawiam się co mogą tam robić? Nie dają mi spokoju więc wyciągam telefon i sprawdzam trackery. ??? Przede mną nikogo nie ma!!!

Buczynka – całkiem przyjemnie podejście, tuż przed szczytem nagle widzę Psa z ADHD. ??? Przecieram oczy, ale pies nie znika. Biega, skacze, tarza się, uśmiecha..... chwile potem widzę Marka można by powiedzie że zachowuje się podobnie ;-). Trwa to chwilę gdy obaj znikają w ciemności przede mną. Za dnia mogło by to wyglądać jak na zdjęciu poniżej - dwóch kumpli na trasie. 
7:30 docieram do schroniska i zgłaszam drugą przerwę. Muszę zebrać siły przed kolejny długim etapem. Do tego miejsca dotrze tylko tylko 12 osób.

Etap trzeci: Hala Miziowa – Markowe Szczawiny
Wzmocniony snem i jedzeniem ruszam na dalszą trasę – zaczynając od podejścia na Pilsko. W sumie nic trudnego nie ma w wejściu na Pilsko... no chyba że się idzie pod wyciągiem po kolana w krzakach borówek. Szlakiem to by było jakoś tak bez sensu ;-).
Nagroda za wysiłek jest widok z góry. Daje mocny zastrzyk energii - Babia Góra, kolejny cel widnieje w oddali.

 Wydawało by się że ten odcinek w stosunku do wcześniejszych będzie bardzo przyjemny, ale również tutaj trafiły się odcinki specjalne, Może nie za długie, ale każdy taki fragment mocno daje się we znaki już zmęczonym nogom. Normalnie bardzo bym się cieszył z takich fragmentów, ale wiem że zabierają one dużo czasu i sił. ZA DUŻO!!!.
 Do Schroniska docieram o 21:40, niestety bufet już zamknięty i mogę zapomnieć o ciepłym posiłku. Humoru na dodatek nie poprawia masa nieposprzątanych naczyń i wszelakich butelek zalegających na jadalni. No cóż....czego oczy nie widzą tego nie żal …... Musze się chwile przespać - ustawiam budzik na 30 minut i kładę się na ławce. Budzi mnie (chyba Jacek) i mów że na poddaszu są materace z kocami. Przenoszę się tam i ponownie nastawiam budzik na kolejne 30 minut. Jest ciepło, jest miło, jest przyjemnie..... tylko ten budzik... jeszcze chwila..... ciepło, miło.............

Etap czwarty: Markowe Szczawiny - Kocierz
Budzę się trzy godziny później. GŁUPI!!!, GŁUPI!!!, GŁUPI!!! Szybko się ogarniam do wyjścia i sprawdzam trackery. Marek daleko z przodu, kawałek za nim są dwa Jacki, jest jeszcze Renata i Lucjan na zbiegu z Babiej. W sumie daleko nie odeszli wygląda na to, że pułapka schroniska złapała nie tylko mnie - ruszam w dalszą trasę. Na Babiej trochę wieje, ale nie tragicznie, staram się zbiegać aby nadrobić stracony czas. Kawałek za Sokolicą doganiam Lucjana, odpoczywa w trawie, widząc mnie zbiera się i lecimy razem. Trasa staje się łatwiejsza. Chwila odpoczynku w Zawoi Policzne, sięgam po moją tajną broń - suszone mięso, zapas pozostał mi jaszcze z trasy Goldsteig Ultrarace 661. Trzeba się wzmocnić przed podejściem pod wyciągiem, pomału zaczyna świtać. 
7:30 docieramy do Zawoi, tam na ławeczce siedzą Jacki. Dla nich to koniec, podjęli decyzję że nie idą dalej. Wcinam gorący makaron, który zagrzał mi Pan z Żabki w mikrofali, popijam kawą i szykuję się do dalszej walki. Pozostało 122km i 26 godzin. Teoretycznie jest jeszcze czas.... teoretycznie. Wiem, że przyszła moja pora, czas na ruszenie do przodu. Idzie nieźle - ostro podchodzę do góry, zbiegam jak nigdy dotąd. Lucjan został daleko z tyłu, odległość od Marka jakby malała, tylko Renata, której padł tracker jest gdzieś pomiędzy nami.
Przy podejściu pod Madohorę entuzjazm przygasił problem z GPSem. Urządzenie co chwila się resetuje, a ponownie startując wchodzi w tryb serwisowy - stało się praktycznie bezużyteczne. Wspomagając się trackiem z telefonu, staram się równocześnie przemieszczać i rozwiązać problem z GPSem. Zajmuje to znowu czas, dużo czasu, czyli coś czego mi teraz zaczyna drastycznie brakować. Przy potrójnej doganiam Renatę, zamienimy kilka zdań i widzę jak szybko oddala się do przodu normalnie jak by ją goniło stado dzików.
Zbliża się czwarta noc. Nabieram wody do bukłaka z potoku, czuję się dobrze, rześko, mam dużo sił, jestem gotowy do walki!!! Ale z drugiej strony pozostało jeszcze 70km i tylko 13km. Na tyle znam siebie, że wiem jest to trochę za mało, brakuje tych dwóch godzin przespanych w schronisku. Przede mną Kocierz, góra z której w miarę łatwo się w miejsce gdzie można zorganizować jakiś transport na bazę. Z niechęcią podejmuję decyzję o zejściu.

Od Michała mam informację, że jak będę koło 21:00 w Międzybrodziu to może mnie po drodze zgarnąć Ania. Mijam zakręt tasy i zaczynam zbiegać w kierunku jeziorka. Nie trwa to długo gdy odzywa się telefon. SMS od Grześka z informacją że przegapiłem zakręt trasy. Odpisuje, że to koniec.... Chwile potem dzwoni Ania od królika Stefana, negocjacje trwają trochę dłużej (królik Stefan to twardy negocjator). Rozłączam się, aby po chwili odebrać telefon od siostry do której zadzwoniła moja druga siostra Ania z pytaniem „czy dzwoniła do mojej Ani” bo może ona wie co się dzieje. Ja pierniczę zaczynam tego nie ogarniać :-). Nie zdążam odbierać kolejnych telefonów. Trzeba szybko coś napisać na FB bo jak tak dalej pójdzie to nie zdążę zbiec na 21:00 do miejscowości. Nawet nie myślałem, że aż tyle osób znajdzie czas aby w sobotni wieczór patrzeć na kropkę poruszająca się na mapie. Ostatecznie udało się bardzo szybko powrócić na bazę za co bardzo dziękuje. :-)
Zajrzałem potworowi w ślepia i wiedziałem że tym razem był lepszy ode mnie. Zostałem pokonany, ale nie pożarty. W bitwie JA kontra BUT jest 3:1 i na pewno nie było to ostatnie starcie. W 2019r, do mety nie dotarł nikt. Renata zeszła gdzieś górkę dalej. Marek... dotarł najdalej, a jak wynika z opisu to duchem był już nawet na mecie, choć jego ciało pozostało nadal na trasie ;-).


Wielkie podziękowania dla tych wszystkich, którzy mnie dopingowali. Binganie telefonu odbierające kolejne wiadomości potrafi nieźle zdopingować. Dzięki za wszystkie telefony, dużo łatwiej leci się na trasie gdy wiem że gdzieś tam czuwają anioły czujnie obserwując maleńką kropkę. Dzięki za zabranie z trasy. Wielkie gratulacje dla tych wszystkich którzy podjęli wyzwanie. Gdziekolwiek dotarliście, może i ponieśliście porażkę .... ważne jest aby nie być zostać pożartym. Za rok kolejna szansa na starcie z potworem. W 2020r. mnie nie nie będzie  - będę walczył z inną bestią trochę już znaną (Megarace 1001)

Na koniec wielkie podziękowania osobą które również są bohaterami BUT Challenge pomimo że nie startują.  Sami muszą włożyć ogromną masę wysiłku aby udokumentować zmagania garstki wariatów. Zapraszam do oglądania pełnych galerii zdjęć (których kilka z nich pozwoliłem sobie wykorzystać w tej relacji)    


PS. Czy trasa jest do pokonania? JEST :-) 

Na koniec jeszcze raz podsumowanie wszystkich edycji wielkiego BUTa.

  • Zielone  - Meta 
  • Czerwone - DNF

Rok
Dystans
Śmiałków
Przetrwało
2013
220
48
33
2014
251
11
1
2015
260
15
2
2016
260
21
6
2017
305
28
3
2018
305
32
5
2019
320
25
0



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz