Są dni gdy nie wszystko układa się tak, jak sobie człowiek zaplanował – życie. Wyjazd na Rajd Beskidy zaczynamy w piątek już o 1:00 w nocy, trasa: Tarnów – lotnisko Pyrzowice – Wisła. Pierwsze zadane logistyczne po przyjeździe do Wisły to znalezienie „przyjaznego” parkingu i próba złapania snu - maksymalnie ile się da. Baza będzie czynna dopiero od 16:00 więc pozostało nam spanie w aucie. Po pobudce zaliczamy mały spacerek po parku, oglądając rzeźby, pomniki i miniatury co okaże się bardzo przydane w czasie rajdu. Następnie udajemy się na posiłek (dla mnie to śniadanio-obiado-kolacja) i wracamy do auta aby spróbować się jeszcze przespać.
Trasa TP100 na którą jestem zapisany rusza o 19:00. Odprawa zaczyna się już godzinę wcześniej i trwa ok 40 minut. Dlaczego tak długo? Wystarczy spojrzeć na mapę, a w zasadzie na pięć map :-). Poniżej połączyłem je w jedno, aby pokazać ile informacji trzeba było „ogarnąć”.
Na naszej trasie tłumów ma, ale nie nie liczy się ilość tylko jakość :-). Obsada doborowa – wariant południowy (na początek) oprócz mnie wybiera Radek Defeciński i Krzysiek Borowiec. Wariant północny team Leszek Herman Iżycki i Gabriel Bujakiewicz (co zrobiły pozostałe trzy osoby nie mam pojęcia). Równocześnie z nami rusza trasa krótka AR.
Kolejność zaliczania mamy dowolną, zaczynam od „rozlanej kawy”- trzeba znaleźć obiekt ze zdjęcia zaznaczony na mapie i zrobić sobie selfi. Tutaj przydał się poranny spacerek - trzy z dziewięciu zdjęć już znam. Obieram wariant południowy, pozostawiając trzy górne punkty na sam koniec imprezy. Czekoladowego Małysza chwytam przez szybkę, lokal już zamknięty – Pani właśnie kończy sprzątać, nie będę się wciskał do środka. Kamienny labirynt zwiedziłem cały zanim trafiłem na baner.
Sztuka selfi (zdjęcia zapożyczone od Ani) :-)
Odcinek Cieńków Niżny, Cieńków Pośreni i Cieńków Wyżni lecimy razem z Krzyśkiem umilając sobie kilometry pogawędką do czasu gdy muszę wyciągnąć czołówkę. Krzysiek już ją ma na głowie więc ucieka do przodu wbijając się na Zielony Kopiec. Sam wybieram drogę trawersując szczyt więc udaje mi się go wyprzedzić. Chwilami z przodu widać światło czołówki czyli Radek gdzieś tam jest.
Punkt 105, kolejny raz czeszę krzaki w poszukiwaniu lampionu. Wiem, że jestem blisko, tylko nie wiem co robię źle. Uświadamia minie Krzysiek, który odzyskuje stratę. Jeden z punktów jest ukryty w jaskini. Nie przeczytałem opisu, nie zaznaczyłem sobie na mapie, więc nie ma co się dziwić, że jestem w czarnej dupie mając punkt na wyciągniecie ręki. Często o wyniku decydują małe, wydawałoby się nieistotne szczegóły. Nauka na przyszłość, trzeba przenosić na mapę w okolicy punktu wszystkie istotne informacje. Sama jaskinia - BAJER!!!. Patrząc na jej schemat miałem trochę obaw, że pół nocy się będę po niej błąkał. W realu była jakby mniejsza – wdać brak mi doświadczenia w czytaniu jaskiń.
Kotarz - siadam chwilę pod wiatą. Przyszła pora na podjęcie ważnej decyzji. Tuż obok zaczyna się mapa BnO Kotarz, o której wiadomo, że aktualna jest tylko rzeźba. Czy zostawić ją na dzień, czy może jednak zebrać punkty położone najwyżej. Decyduję się na drugi wariant, idąc po 20, 19, 17 i 21. Spadnę nisko, ale za dnia nie będę musiał skakać góra-dół. „20” świeciła z daleka tak mocno, że w pierwszej chwili zastanawiałem się co to jest. "19" - łatwizna. „17” – nocne cięcie na azymut z miejsca, co do którego nie byłem w 100% pewny - samo prosiło się o kłopoty. Trudno, trzeba będzie namierzyć się od nowa, najlepiej ze szczytu. Zmieniam kierunek i po 20m zderzam się z punktem. „Wiedziałem, że tam jest” - skłamałbym tak twierdząc. To była jedna z tych chwil, gdy podbijając punkt człowiek się zastanawia jakim cudem na niego trafił tak z marszu. Lata doświadczeń, szósty zmysł (przecież nigdy nie liczę dystansu) czy szczęście głupiego?? "21" - punkt w krzakach 20m od ambony, znowu kłania mi się czytanie opisów.
2:30, mgła – idealne warunki do poszukiwania lampionu upchanego w jakiejś dziurze. Otwór do jaskini na Klimczoku, już kiedyś go szukałem. Wydaje się prosty, nawet jest rozjaśnienie, więc dlaczego zajmuje mi to 23 minuty. Widocznie brak snu wcześniejszej nocy zaczyna się mścić - pojawiają się drobne błędy.
Drugi obszar BnO jest łatwy, droga od której wystarczy odskoczyć w bok na kilkanaście metrów po punkty. Idę . Oczy mi się przymykają. Idę, ważne za kolejną drogą odbić na punkt. Idę..... idę …. idę.... patrzę na kompas.... Q....WAAAAAAAAAA!!!!. Odwracam się i zaczynam biec. Jestem 3 km w plecy.
Kolejny punkt jest pod Błatnią - podchodzę niebieskim szlakiem, który dodatkowo ścinam fajnym skrótem. Skrót w górach = stromo, słonko już wysoko, zrobiło się ciepło. Połowa trasy za mną, pora ściągnąć kurtkę i zmienić skarpety. Jest dobrze, jakoś przetrwałem noc. Kolejny punkt „chata drwali” trzeba zejść ze ścieżki, patrzę na kompas.... Q....WAAAA!!!! musiał mi spaść z ręki jak się rozbierałem. Ok, bez kompasu teoretycznie też się da. Pomyślmy - wiem gdzie leży, wrócę po niego jutro. Mam jeszcze zegarek. Zmieniam ekran na funkcję kompasu - nie jest to to samo co mój stary moscompass, ale daje radę.
O! Jak fajnie, jest droga która prowadzi prosto do punku. Co my tu mamy? Piec hutniczy- selfi. ??? OK, umówmy się, że na mapie było zaznaczone miejsce skąd należy zrobić zdjęcie. Piec jest po drugiej stronie potoku niż to wynika z mapy. Przy tej okazji nasuwa mi się pytanie – jaka jest dozwolona maksymalna odległość od obiektu do zaliczenia punktu poprzez selfi?
Są warianty, które nie są są fajne, ale są sensowne. Spadam więc do Brennej aby zaliczyć 6km asfaltowy odcinek na powrocie do punktów z BnO Kotarz. Już na początki spotykam Grześka Czarnego walczącego na rowerze, który jak się okaże wybierze wariant fajny ale nie jest sensowny (relacja) :-) Równowaga – w przyrodzie nic nie ginie :-)
Zebranie pozostawionych w nocy punktów poszło nawet zgrabnie, to chyba był bardzo dobry pomysł, aby podzielić mapę na dwa etapy. No może pasowałoby w końcu nauczyć się co znaczą piktogramy z opisów - zaoszczędziłbym kilka minut. Słońce smaży niemiłosiernie – mijam Krzyśka, który ma problemy. Góry przeczołgały go trochę za mocno. Odliczam czas do końca, zostały tylko trzy punkty, dwa z nich zaliczane zdjęciem. Problemem jest bateria w telefonie, zostało niewiele energii – głupio by było gdyby padł telefon przed ostatnim zdjęciem. Trzeba gnać!!!
Jest szczyt – już tylko dwa punkty do końca. Z naprzeciwka idzie Radek - jemu też zostały dwa punkty. Krótka wymiana zdań, mijamy się, a potem ….......OGIEŃ!!!.
Q.....WAAAA!!! nie ta droga - ogień zgasł.
Resztę trasy pokonuję już na spokojnie. Radek odstawia mnie na 23 minuty. Ma chłopak moc!!! Na mecie melduję się z kompletem punktów – jestem drugi. 22h 25min, 97km, 4700 podejść – mimo że czuję się ostro przeczołgamy, wiem że było SUPER!!! Wiem też gdzie straciłem te 23 minuty - drobne błędy, ale jak się je zsumuje....
Z kompletem punktów dosłownie w ostatnie minucie limitu wpada jeszcze Leszek i Gabriel. Krzysiek schodzi z trasy, a tak niewiele mu już brakowało.
Patrząc na wyniki innych tras Rajd Beskidy był imprezą gdzie na mecie nie padało pytanie jaki masz czas, ale czy masz wszystkie punkty. To było jak powrót do starych dobrych czasów, bez punktów odżywczych, bez ukrytych baniaków z wodą, bez ułatwień. W kameralnym towarzystwie. Ostra wyrypa, po której wszyscy jakoś tak zgodnie przyznawali że się zmęczyli :-)
Niedziela – słońce grzeje, idę skrótem niebieskiego szlaku (na Błatnią) po zagubiony kompas. Chwilę mi schodzi zanim go znajdę, kolejna nauka z tej imprezy – zmienić gumki w kompasie na jaskrawy kolor. Na powrocie słyszę głosy. Pod górę pchają się dwaj rowerzyści na elektrykach. Mówią, że chcieli sobie skrócić drogę. Że na mapie ładnie to wyglądało :-) . Ciekawe czy też wyniosą naukę z tego dnia tzn. „skrót w górach = stromo” lub co oznaczają takie ładne, równoległe, położone bardzo blisko siebie poziome linie na mapie.