UTMB - te cztery literki zna chyba każdy biegacz górski. Największy festiwal biegów górskich w Europie, a być może na całym świecie. Tysiące biegaczy na kilku trasach, atmosfera której nie da się opisać, to coś co trzeba przeżyć. Nie każdy jednak wie, że UTMB nie jest najtrudniejszym z biegów na tym festiwalu. Jest jeszcze PTL - garstka "wariatów" która wyrusza na trasę, gdy większość jest dopiero w drodze do Chamonix du Mont Blanc, a kończą nieliczni, w chwili gdy niektórzy biegacze z innych biegów już dawno są z powrotem w domu. PTL - zapraszam na spacer po Alpach.
PTL (Petite Trotte a Leon) to jeden z nielicznych biegów
górskich w Europie, którego dystans liczy powyżej 300km. Jeszcze większe
wrażenie robi suma przewyższeń - 26000m. Limit czasu na pokonanie to 152h
30min. Zapisując się na trasę i zapraszając do zespołu Maćka Piotrowskiego
myślałem, że to taki TDG (Tor des Gents) tylko bez oznakowanej trasy i z
mniejszą ilością jedzenia (punktów odżywczych). Kto by pomyślał jak bardzo się
wówczas myliłem. Co tak naprawę znaczą te trzy literki uczestnik dowiaduje się
już na trasie, ponieważ fantazja organizatorów nie ma granic.
Aby wystartować w PTLu trzeba zgłosić 2 lub 3 osobowy zespół, wypełnić formularz umiejętności, wpłacić wpisowe, przygotować sprzęt i spokojnie oczekiwać na dzień startu. Dopuszczanych jest 300 zawodników, a że wariatów za dużo nie ma to szanse na start są bardzo duże. W tym roku wystartowało 111 zespołów, w sumie 285 zawodników, w tym dwie polskie ekipy.
Którędy ….
Podstawową trudnością PTL'a jest to, że trasa jest
nieoznakowana w terenie, a zawodnicy poruszają się na podstawie tracków GPS
oraz zestawu map. Dokładny przebieg trasy zostaje opublikowany około 10 dni
przed startem. Na mapie trasa jest oznaczona kolorystycznie - kolor czerwony
oznacza ścieżki, szlaki, drogi - ogólnie prosto nawigacyjnie, co nie znaczy, że
prosto technicznie. Kolor żółty - trasę poza ścieżkami - znaczy się idziemy na
przełaj, natomiast kolor czarny - trasę w bardzo trudnym i niebezpiecznym
terenie. Kolorem niebieskim oznaczono trasy rezerwowe na wypadek załamań
pogody. Nie wystarczy tylko "biec" - cały czas trzeba być skupionym i
nawigować. Za dnia, w nocy, we mgle, w deszczu - niby proste jak się ma GPSa,
ale przy kolejnej nieprzespanej nocy nawet najprostsze rzeczy mogą być bardzo
problematyczne, a przy tak wysokich górach margines na błędy w nawigacji jest
bardzo malutki.
Na trasie nie ma tradycyjnych punktów odżywczych jak na innych biegach. Przechodzi się przez kolejne schroniska w których można zjeść posiłek. W ramach wpisowego dostaje się sześć kuponów na jedzenie. W zależności od schroniska posiłek składał się z zupy, drugiego dania w postaci jakiegoś makaroniku (czasami było to tylko jedno danie), picia (woda, cola, piwo) i deseru. Gdyby kupony się skończyły posiłek można było nabyć za dodatkową opłatą 15-20 euro. Miejsc gdzie można było wykorzystać kupony było 12. Krótko mówiąc taka dieta - dużo ruchu, mało jedzenia.
Sen jest przereklamowany....
Podobnie jak z jedzeniem, spać można było w oznaczonych
schroniskach i dwóch bazach (przepakach). Problemem była ograniczona ilość
miejsc, czasami na wolne łóżko trzeba było poczekać, zwłaszcza w małych
schroniskach, czasami zamiast łóżka był stół, a czasami całkiem inne przyjemnie
miejsce ;-). Aby myśleć o mecie ilość snu musi być bardzo mocno ograniczona. Od
startu w poniedziałek rano do mety w niedzielę w południe na trasie
przespaliśmy około 14h
Tylko dla orłów.....
Pomimo tego, że byliśmy niewyspani, głodni i zmęczeni, musieliśmy
cały czas być skupieni na postawieniu praktycznie każdeg kroku, zwłaszcza gdy
trasa wiodła tam, gdzie każdy błąd, poślizgnięcie się czy przewrócenie mógł się
skończyć baaardzo dłuuugim loootem. PTL to zdecydowanie nie jest impreza dla
ludzi z lękiem wysokości, przestrzeni i ekspozycji.
Tyle wprowadzenia. Ruszamy w poniedziałek o 8:00 przy
dźwiękach "Ostatniego Mohikanina".
Początek zaczął się ulgowo, tak na rozgrzewkę - 19km 1300m podejścia, można było potruchtać. Niektóre zespoły ostro wyrwały do przodu, niektórzy nawet podbiegają pod górę. Inni na spokojnie łapią rytm. Zmieniamy jeszcze kilka słów z Beer Runers zanim chłopaki pognają do przodu. Refuge Albert 1er to przepięknie położone schronisko na wysokości 2707m n.p.m. ale żeby do niego się dostać musimy na dystansie 4 km zrobić 1200 m podejścia. Z nieba leje się żar, serce wyrywa się z piersi, płuca pracują jak miechy, a schronisko nadal w oddali. Dobrze, że widoki są przepiękne bo inaczej już na początku można by zwątpić. Dojście do schroniska zajmuje nam 3 godziny.
Leave the path - oznaczenie na mapie jednoznacznie mówi co mamy zrobić, no cóż zaczyna się zabawa. Dolina w dole jest już w Szwajcarii.
Ładny widok? No to teraz wystarczy tylko zejść na dół i się
wdrapać na drugą stronę.
Do przełęczy już niedaleko, wystarczy podążać za światełkami, tak pośrodku skał
Teraz już tylko w dół (prawie), pozostało tylko wielkie gruzowisko skalne, pola zamarzniętego śniegu, trawers zbocza zarośniętego czymś w rodzaju borówek i znalezienie bazy w Champex, bo dziwnym trafem była umieszczona poza trackiem. Na punkt docieramy o 1:30 i od razu pierwotny plan pierwszego spania dopiero w Val Veny zostaje zmodyfikowany. Idziemy przespać się 1,5h, lecz zanim się położymy czeka nas jeszcze małe zwiedzanie korytarzy schronu ponieważ osoba która nas prowadziła nie do końca wiedziała gdzie mamy spać. :-) Szkoda, że nie można było robić zdjęć.
Champex - Val Veny - 58 km - czas 23h 36min
Przy blasku księżyca szybko pokonujemy odcinek do La Fouly i
przed nami podejście na Petit Col Ferret i Grand Col Ferret, przełęcz którą
straszy się zawodników UTMB ;-). Po wcześniejszych odcinkach poza szlakami
wejście normalną ścieżką to sama przyjemność, dodatkowo widoki zapierają dech.
Trawers zbocza "ścieżką" owiec doprowadza nas do
kolejnego trudnego odcinka. Najpierw podejście piargiem, potem granią na szczyt
Aiguille des Angroniettes (2854) Na szczęście pogoda jest idealna i zejście nie
przysparza za dużo trudności. Po deszczu bez raków nie byłoby szans zejść z
tego miejsca.
Gdzieś tam na końcu tych hal jest Rif. Bonatti. Gdy przez
chwilę wydaje się mi, że widzę Col Malatra we wspomnieniach wracam do TDG,
wtedy to już była prawie meta, teraz do mety jeszcze daleko.
Na moim koncie jest już duża ilość biegów ultra, całkiem
spore doświadczenie. Wydawałoby się, że wyrobiłem sobie całkiem mocną psychikę
i nic nie jest mnie w stanie zaskoczyć. Jednak gdy schodząc do Courmayeur widzę
na wprost masyw Mont Chetif, a dokładniej światełka na jego zboczu, myślę sobie
że to niemożliwe, że przecież tam się nie da wejść tak normalnie. Trzy godziny
później wspinamy się po skałach przy użyciu klamer, łańcuchów, a czasami na
czworaka, mając kilka setek metrów w dole światła miasteczka, a po przeciwnej
stronie doliny latarki innych biegaczy. Zatrzymały się, patrzą w naszą stronę,
ciekawe co sobie myślą? 3:40 docieramy do Val Veny, szybki prysznic i do
spania, rano czeka na nas ferata na Monzino.
Val Veny -
Rif Robert Blanc - 23km - 13h 07min
"Wyspani", najedzeni i pełni sił na trasę ponownie
ruszamy o 9:00 dodatkowo uzbrojeni w zdeponowany wcześniej sprzęt do ferat.
Zapowiada się kolejny pogodny dzień.
W trakcie schodzenia feratą dopada nas załamanie pogody.
Lodowaty wiatr i deszcz szybko wychładza ciało, a niestety do momentu zejścia
nie ma szans na ubranie kurtek. Wszyscy dosłownie w ekspresowym czasie pokonują
ostatnie odcinki. Gdy dochodzimy na dół deszcz przestaje padać. W tym miejscu
trasa tworzyła pętlę, gdy docieramy na jej koniec czeka na nas kolejna niespodzianka
- przed nami wielki tłum zawodników dziarsko idąc od strony Val Veny, na
dodatek bez sprzętu do feraty. Zagadka wyjaśnia się po pierwszej rozmowie, o
godzinie 9:00 wstrzymano bieg na kilka godzin ze względu na możliwe załamanie
pogody i puszczono go ponownie trasą rezerwową opuszczającą feratę. W efekcie
gdy my przez kilka godzin walczyliśmy w skałach, oni mieli przymusowy
odpoczynek. Byliśmy jednym z ostatnich zespołów, któremu udało się załapać na
całą trasę.
Wieczorem pogoda ponownie się psuje, w siąpiącym deszczu
docieramy do Rif. Robert Blanc, niestety totalnie zapchanego
"świeżakami" jak nazwał ich Maciek. Na możliwość przespania się na
łóżku musimy czekać około 2 godzin, w końcu nie my jedyni postanowiliśmy
przeczekać złą pogodę. W trakcie oczekiwania przysłuchujemy się informacjom o
wypadku jednej z zawodniczek, która spadła do strumienia łamiąc nogę. Z góry
widzieliśmy rozbite namioty (każdy z zespołów w sprzęcie obowiązkowym miał mieć
lekki namiot lub płachtę biwakową na wypadek oczekiwania na ratunek) oraz
śmigłowiec ratunkowy, który po nią przyleciał.
Rif Robert
Blanc - Beaufort - 66,5km - czas 32h 55 min
Kolejny poranek przynosi trochę odmienne krajobrazy, będąc
wysoko w górach znajdujemy się ponad chmurami. Trasa też staje się jakby
łatwiejsza, czy może już nabraliśmy wprawy, że nie robi na nas jakiegoś
większego wrażenia. Jeszcze podejście pod Col de la Nova (2811), do
najprzyjemniejszych nie należy, ale przechodzi jakoś tak bezproblemowo. Jest
pięknie, jest cudnie, jak ja to kocham!!!
2:20 docieramy do Reffuge des Arolles wcinamy jedzonko za
przedostatni bloczek, Maciek łapie krótka drzemkę na stoliku, mi nawet nie chce
się spać. Zadowolony z dzisiejszego dnia patrzę na mapę. Przed nami jeden z
trudniejszych fragmentów, 3km grań pomiędzy Pointe de la Grande Journee (2460)
a Mont Mirantin (2460) wąska ścieżynka a po obu bokach dużo wolnej przestrzeni.
W sumie nie wiem czy zalegająca mgła poprawia czy pogarsza sytuację? Czy lepiej
wiedzieć jak daleko można polecieć czy może lepiej nie wiedzieć?.
Po pokonaniu tego odcinka pozostała już całkiem wygodna
dróżka do Beaufort gdzie czekał na nas ostatni przepak, prysznic, jedzenie,
spanie, odpoczynek. Docieramy na niego po blisko 33 godzinach od ostatniego
spania.
Beaufort - Ref. de Doran - 65 km - czas: 21 godzin 55 minut
Z przepaku wychodzimy po pięciu godzinach. Idę trochę
wkurzony, ponieważ w międzyczasie ktoś zakosił moje kijki. Pozostawił mi co
prawda inne Black Diamondy, na dodatek dwa różne i zdecydowanie dłuższe od
moich (dobrze że przynajmniej tej samej wysokości).Pozostało nam ostatnie 100km
więc pora przyśpieszyć. Trasa też jest łatwiejsza, ruszamy jak z kopyta w
pogoni za kijkami. Szybko mijamy kolejne zespoły, ale ten właściwy z moimi
kijkami dopadamy dopiero po 18 km. Całe szczęście, że oznaczyłem swoje kijki
kolorową taśmą izolacyjną, bo ciężko byłoby je odzyskać. Całkiem dobrze nam się idzie, w międzyczasie sprawdzam pozycję chłopaków z Beer Runners i okazuje się, że z 5 godzinnej przewagi zrobiło się tylko 40 minut. Super, tylko jednej rzeczy nie zauważyłem, od ostatniego schroniska do kolejnego miejsca gdzie można odpocząć jest 37km, po drodze nie ma praktycznie nic tylko góry, przełęcze itp. Nie my jedyni zaczęliśmy szukać miejsca do chwili odpoczynku, drzemki. W końcu jest coś co wygląda obiecująco, drewniana wiata, która wygląda na otwartą, zaglądamy do środka i niestety jest już zajęta. Lokatorzy zapraszają nas zachwalając miejscówkę, odzywam się po polsku do Maćka że trochę ciasno i nie będziemy się pakować na siłę. :-) w odpowiedzi dostajemy zaproszenie po polsku. Składzik na makulaturę - idealne miejsce aby się przespać 30 minutek.
Każdy poranek przynosi trochę energii, dodatkowo też z
każdym krokiem meta jest coraz bliżej. Wspinając sie na kolejną przełęcz
ponownie gonimy chłopaków, którzy odskoczyli nam na godzinę. Pomimo że Eligiusz
idzie w sandałach (nogi mu się już nie mieszczą do butów) udaje się nam to
dopiero przy Ref. de Doran.
Ref. de Doran - Ref de Plate - 19 km - czas 10 godzin
Ostatni raz idziemy spać do łóżka na 1,5h. Czas zaczyna gonić coraz bardziej i kolejną noc trzeba będzie walczyć aż do osiągnięcia celu jakim jest meta w Chamonix. Chłopaki w międzyczasie znowu nam uciekają, ale doganiamy ich tuż po zmroku. Odcinek przed ostatnim schroniskiem pokonujemy już razem. Zanim to jednak zrobimy spotyka nas bardzo miła niespodzianka, spotykamy na trasie kibiców, którzy czekali właśnie na nas. Wielkie dzięki za doping, takie spotkanie daje niezłego kopa, gdy się wie, że ktoś docenia nasz wysiłek :-)
Może tak wpaść w samo południe, tak w czterech? Samopoczucie rewelacyjne, plany wielkie, pięć minut później prawie wszyscy leżeli na stołach nieprzytomni :-). Przytulna temperatura schroniska zrobiła swoje.
Ref de Plate -Chamonix - 24,6 km - czas 9 godzin 18 minut
3:30 jako połączone siły obu zespołów ruszamy na ostatni
etap. Wiemy, że już nic nie jest w stanie nas zatrzymać. Wyprzedzając inne
zespoły jak pośpieszy pędzimy przed siebie. Meta nas przyciąga niczym wielki
magnes, pora kończyć tę zabawę. Jeszcze ostatnie zdjęcia z trasy.
Wbiegamy do Chamonix, wokół słychać doping, tłuczenie po
barierach, jeszcze tylko kilkanaście metrów, jest pięknie, jest cudownie, PTL!!! PTL!!! PTL!!!
Wielkie podziękowania dla Maćka za podjęcie wyzwania i walkę do samego końca bez słowa skargi, Podziękowania dla Jarka i Eligiusza z Beer Runners za wspólnie pokonane kilometry, chłopaki jesteście wielcy!!! Wielkie podziękowania dla was wszystkich, którzy nas dopingowaliście, jedyne czym mogę się odwdzięczyć te kilkanaście zdjęć jakie zrobiłem na trasie zamieszczone w relacji, Więcej zdjęć dostępnych w: Galeria - PTL 2018
TO JAK? MYŚLICIE ŻE JESTEŚCIE GOTOWI NA START W PTLu ;-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz