Relacje

sobota, 24 czerwca 2017

I powiodę was na pokuszenie ... czyli BIEG RZEŹNIKA ULTRA 160


I powiodę was na pokuszenie ... czyli BIEG RZEŹNIKA ULTRA 160



       Wydawać by się mogło, że to prosta sprawa, wystarczyło wystartować i dobiec do mety umieszczonej na 161 km trasy, zaliczając po drodze ok. 6700m przewyższeń w czasie nie przekraczającym 30 godzin. Był też wariant LITE - 140 km ;-). Ze 102 zawodników, którzy zjawili się na starcie, metę ujrzało 47, z czego tylko ośmiu na pełnym dystansie. Czy trasa była trudna? Czy warunki pogodowe złe? Czy za mało czasu? Według mnie zawodnicy ulegli różnym pokusom, które organizator (chyba do spółki z piekielnymi mocami Biesów i Czadów) na nas zsyłał.



    Start o północy sam w sobie nie był dziwny, ale pomysł wymieszania biegaczy tras ultra z trasą nocnego maratonu już mocno śmierdział piekielną siarką. Wiadomo, że maratończycy wyrwą do przodu i trzeba będzie mieć w sobie sporo zaparcia, aby nie pognać za nimi, tylko ruszyć w własnym tempie. Wszak gdy oni będą kończyć to dla nas dopiero skończy się rozgrzewka. Ciekawe czy ktoś się na to złapie, ja ruszam spokojnie.
     Po kilku kilometrach biegu przy szlaku mijamy kontrabasistów....??? qrcze, za wcześnie na halucynacje ???. Z zadumy nad ujrzaną sceną wyrywa mnie blask czołówek idących w przeciwną stronę, ktoś z przodu zauroczony muzyką kontrabasistów przegapił skręt szlaku i pobiegł drogą na wprost, a reszta pognała za nim. Dobrze, że byłem z tyłu, wracam tylko kilkadziesiąt metrów. Inni mieli mniej szczęścia i na trasie znowu zrobiło się tłoczno.

      Trasa nie jest trudna, ale miejscami trzeba lawirować pomiędzy kałużami i błotem. Pomału dobiegamy do Polańczyka. Świt słońca ukazuje przecudny widok na jezioro Solińskie i okalające je wzgórza. W sam raz aby sobie usiąść i podziwiać jednak poprzestaję na zrobieniu zdjęcia.

   W towarzystwie Leszka wpadamy na punkt, tutaj na maratończyków czekają medale, a na nas pierwszy przepak. Szkoda mi tracić czasu już na 40km więc tylko szybko upycham bluzę w plecak i ruszam dalej. O dziwo dalsza trasa prowadzi do hotelu??? Wchodzimy schodkami i widok, który widzę rozbraja mnie dokumentnie. Przed nami sala ze stolikami, talerzykami, sztućcami - normalne hotelowe śniadanko. Czegoś takiego nie miałem jeszcze na żadnym biegu. Pokusa ogromna, w sumie nie wiadomo co robić, fajnie by było tak sobie zjeść, ale z drugiej strony czas leci nieubłaganie. Ostatecznie mało kulturalnie chwytam dwie parówki w rękę i uciekamy wraz z Leszkiem z tego miejsca. Nawet nie próbuję myśleć ile czasu mogłem stracić na tym punkcie.


     Biegniemy wzdłuż jeziora, potem przejście przez zaporę, podejście na Jawor, zbieg do Teleśnicy. Biegnie się fajnie bo przyciąga mnie kolejny punkt o nazwie POLANA - połowę swojego życia spędziłem w tej miejscowości. Aż dziw jak dużo motywacji może dać bieg przez rodzinną miejscowość - taki bonus dla "lokalsa". Położenie punktu nie do końca było w Polanie, ale kto by się tam czepiał o te kilka kilometrów. Na punkcie szybkie jedzonko, zmiana skarpet i oczywiście związana z tym procedura smarowania stóp. SUDOCREM - nie ma nic lepszego, oczywiście o ile stosuje się odpowiednią ilość ;-). 


    Na drodze przy podejściu pod Otryt spotykam brata, krótka rozmowa, uścisk ręki i zgarniam kolejne punkty mocy - zaczynam biec pod górę kolejno wyprzedzając innych zawodników. Za Otrytem przyjemny zbieg do mostu na Sanie gdzie mija 100km. Kolejne niewielkie wzgórza nie są problemem, szybko je przeskakuję. Tu spotykam kibiców, którzy z jednej strony mocno dopingują, a z drugiej zapraszają "chodź do nas, mamy ZIMNE PIWO!!!". Jestem twardy, nie ulęgnę nawet takim pokusom. Kolejna miejscowość i jeszcze jedno zaproszenie na zimne piwko i kiełbaski, ale ja biegnę dalej.

     Gdy nie uległem dotychczasowy pokusom przyszła pora na groźby. Dobiegając do przepaku w Radziejowej wiedziałem już, że szykuje się niezłe łubudubu z nieba - czarne chmury nie zostawiały złudzeń. Na punkcie, profilaktycznie, znowu zmiana skarpet i sudocrem. Jeszcze wcinam ciepłe ziemniaczki. Biegnę, aby uciec przed burzą, choć wiem, że jest to niemożliwe.




    Gdzieś już niedaleko pierwszy grom, oglądam się za siebie i widzę ścianę deszczu - przyszła najwyższa pora aby wyciągnąć zawartość plecaka. Na szybko wyskakuję z butów i naciągam ultralekkie membranowe spodnie, do tego jeszcze kurtka. Teraz deszcz może mi co najwyżej .... napadać? Burza postanawia nas jednak oszczędzić przechodząc bokiem, ale deszcz momentalnie zmienił ścieżki w strumienie. Niestety na błocie nie da się już za szybko poruszać, pod górę ślisko, z góry jeszcze gorzej, do Łopienki wpadam tuż przed 21:00. To tutaj trzeba było podjąć decyzję co dalej, czy lecieć 27 km po drodze zaliczając dwa razy Łopiennik czy tylko 7 km do mety. Był to chyba najbardziej perfidny pomysł organizatora, aby tak blisko mety dać możliwość rezygnacji z dłuższej trasy. Pomimo, że jestem 24 zawodnikiem na tym punkcie, to na trasę dugą jak do tej pory zdecydowało się tylko sześć osób.

                Łopiennik to chyba najgorszy fragment całej trasy. Najpierw strome błotniste podejście, a na szczycie skręt w słabo widoczną, zarośniętą ścieżkę. Dodatkowo mgła i mżawka skutecznie ograniczają widoczność. Mgła ma chyba dodatkowo jakieś właściwości usypiające bo powieki zaczęły mi opadać, przechodzę na autopilota......i kończę w krzakach. Nie ma ścieżki, nie ma szlaku, jestem ja i jakiś szczycik. Wyciągam telefon aby sprawdzić tracka. Według niego szlak prowadzi na lewo od szczytu. Na lewo??? Na lewo jest cholernie stromo i nie widać żadnej ścieżki, ostatecznie idę na wprost delikatnie skręcając aż trafiam szlak. Mimo, że trochę mnie to obudziło to i tak jeszcze kilka razy muszę sięgać po telefon w poszukiwaniu prawidłowego kierunku, szkoda że tak niewiele odblasków było na tym fragmencie trasy. Przed kolejnym, już ostatnim punktem jeszcze tylko paskudnie strome zejście = zjazd. W Jabłonkach dowiaduję się że za mną idą już tylko 3 osoby ale są daleko. Ponowne podejście na Łopiennik idzie nawet szybko  i pozostało już tylko zbiec do Cisnej. Nad okolicznymi górkami pomału zaczyna się robić jasno.


   Bieg Rzeźnika Ultra 160 - w moim wydaniu to 161km, 7060 D+, czas 28:05, siódma pozycja. Na metę dotarło 8 osób z 10, które się zdecydowały na ten dystans. 

   Jeżeli po starcie tydzień wcześniej w Biegu Rzeźnika miałem mieszane uczucia, tak tym razem jestem zachwycony. Ten sam festiwal, ten sam teren, a jak bardzo inna atmosfera.  Widocznie w imprezach w których startuję musi być słowo ULTRA.


    Na koniec podziękowania dla wszystkich którzy umożliwili mi ten przemiły spacerek oraz szczególnie dla fotografów.  Zdjęcia jakie nam robicie są bezcenne :-).  Zapraszam wszystkich do obejrzenia zdjęć z tego biegu jakby ktoś nie wiedział po co się biega w ultra. 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz