Relacje

sobota, 14 marca 2020

Tylko dla ultra-wariatów - Legends Trail 500km


Górskie biegi ultra to coś czym zajmuję się już przeszło 10 lat. Tysiące kilometrów i setki godzin w przeróżnych warunkach przekładają się na doświadczenie. Z grubsza znam siebie, moje możliwości i ograniczenia dlatego też niewiele czasu potrzebuję na decyzje odnośnie startu w tym czy innym biegu. Są jednak imprezy przed którymi czuję ogromy respekt – to te z kategorii „gdy przestaje się liczyć godziny, a zaczyna poranki”. Od razu czułem, że Legends Trail 500km będzie z tych, którym należy się ogromny respekt - nie myliłem się!!!
Dzień przed startem - na bazie panuje jakiś taki beztroski spokój. Już na pierwszy rzut oka widać, że nie ma tu przypadkowych osób. Wokół są ludzie, którzy wiedza na co się porywają (a przynajmniej tak im się wydaje). W końcu, aby zostać dopuszczonym do startu trzeba być finisherem w jednym z biegów: Yukon Arctic Ultra, Spine, PTL, Beskidy Ultra Trail 305, Goldsteig Ultrarace 661 lub Legends Trail 250. Inaczej mówiąc, nie tylko trzeba mieć ogromne doświadczenie, ale również to coś, co pcha nas do przodu bez względu na okoliczności. Trzeba być świrem, wariatem, kosmitą czy jak tam nas nazywają inni. Siedzimy więc, pijemy piwo, rozmawiamy.
Małe zamieszanie wprowadzają zawodnicy trasy „krótkiej” 250 km, którzy startują 14h przed nami. W 2018 miałem okazję przemierzać Ardeny w trakcie LT250 (relacja z 2018), było ciężko, ale w tym roku pogoda jest znacznie lepsza. Prognozy wprawdzie zapowiadają jej pogorszenie, ale w tym czasie zawodnicy powinni być już blisko mety. Na trasę rusza 52 zawodników. Pierwsze DNFy pojawiają się jeszcze zanim my zdążymy wystartować. Ostatecznie do mety dociera zaledwie 15 zawodników. Chyba nie wszyscy z tych co stanęli na linii startu LT250 wiedzieli na co się porywają, cóż nauka kosztuje i..... boli. :-)
Po starcie LT250 wracamy na bazę, czeka nas jeszcze króciutka odprawa i pakuję się do śpiwora, aby wykorzystać jak najwięcej czasu na sen. Kolejna taka okazja będzie dopiero za tydzień.
Podstawową trudnością LT500, a może i największą, są odległości pomiędzy punktami odżywczymi. CP1 znajduje się na 83km - trzeba mieć odpowiedni zapas picia, jedzenia, baterii do GPSa oraz dodatkowo ubranie dostosowane do różnych warunków pogodowych. Pierwszy etap wiedzie znaną mi już z wcześniejszej edycji ścieżką na rzeką L'Ourthe. Bez lodu jaki był wówczas wydaje się jakby łatwiej.... a może tylko się wydaje? Gdzieś w połowie odcinka robię krótką przerwę na bułeczkę, przy okazji sprawdzając jak to wygląda na mapie. Okazuje się, że mój traker jest jakiś wolniejszy...tak o 5km....coś jest nie tak??? Przez chwilę biegnę obok innego zawodnika aby wyłapać problem. No tak zamiast 141 mam trakera Alana, zawodnika numer 142. Piszę SMSa do kwatery głównej aby wiedzieli, że trakery są zamienione, chwilę potem oddzwaniają. Ostatecznie problem zostaje załatwiony na CP1, jak się później okazało chochlik pozamieniał więcej urządzeń :-)
 
Pogoda jest zdecydowanie lepsza niż było w prognozach i po 15h docieram na pierwszy punkt. Jestem tak w połowie stawki, część ludzi śpi, ktoś ma problemy z żołądkiem, ktoś inny wychodzi na trasę. Kondycyjnie czuję się dobrze więc zjadam posiłek, zmieniam skarpety i uzupełniam zapasy. Całościowo schodzi mi ok 1,5h gdy ponownie wyruszam na trasę. CP2 będzie za kolejne 81km więc tak naprawdę to ciągle jest początek taka rozgrzewka.
W nocy zaczyna padać deszcz, nie jakiś straszny, ale taka drobna uporczywa mżawka. Trasa wiedzie głownie ścieżkami leśnymi więc szybko zapominam o suchy butach. Wszechobecna wilgoć powoduje, że trudniej jest utrzymać odczucie ciepła. Trzeba cały czas biec, iść... po prostu poruszać się do przodu. Kawałek suchego, zadaszonego miejsca z murkiem ochraniającym od wiatru udaje mi się znaleźć dopiero na ranem, idealne miejsce na bułeczkę.
Zaczyna coraz mocniej wiać. Chwilę odpoczynku i ochrony przed aurą zapewnia magiczny namiot Chez Ingo, który musi być mocno broniony, aby nie odleciał na wietrze. Gorąca kawa i grzanki, jak ja ich lubię. 
 
Zaczynam rozpoznawać okolicę, dwa lata wcześniej biegłem tymi samymi ścieżkami, ale w przeciwną stronę. Wiatr rozszalał się na całego niosąc krople wody w poprzek, a że akurat trasa biegnie przez pola uprawne więc co chwila czuję wściekłe uderzenia porywów wiatru i deszczu. Zaczynam biec, aby jak najszybciej ponownie schować się w lesie równocześnie w myślach dziękując, że nie wpadłem na głupi pomysł zaoszczędzenia na kurtce. Jak na razie ubrania spełniają swoje – jest dobrze. Ostatecznie do CP2 docieram po 19h.
 
Dwa wcześniejsze etapy były mocno wymagające więc postanawiam odpocząć trochę dłużej - jedzenie, prysznic, spanie. Spędzam na punkcie 5h, ale tylko połowę z tego przeznaczam na sen. Jak się okaże kilka godzin później powinienem bardziej oszczędnie gospodarować czasem poświęconym na wszystkie inne czynności, tak aby jak najwięcej pozostało na sen. Kolejny etap jest jednym z krótszych, tylko 65km – ruszam o 00:21.
Moją mocną strona zawsze była odporność na brak snu, ale tym razem coś nie zagrało. Pomimo że spałem na ostatnim CP bardzo szybko dopada mnie zmęczenie. Powieki zaczynają opadać i włącza się autopilot. Jestem w stanie gdzie ciągle się poruszam, ale już bardzo powoli. Pomimo że oczy rejestrują np. bajorko na środku drogi, zanim informacja dotrze gdzie trzeba, jest już za późno aby zareagować. Nigdzie po drodze nie znajduję miejsca, które zapewniłoby choć trochę osłony, aby można się chwilę zdrzemnąć. Brnę więc przed siebie wiedząc, że muszę dotrwać do rana. Powieki powoli opadają, widzę błysk.... osoby, miejsca, rzeczy, budynki. Czas przestaje istnieć, jestem tylko ja i błyski z każdym kolejnym zamknięciem oczu. …. Jest rano, znajduję ławeczkę gdzieś w środku lasu, ustawiam budzik na 15 min i zamykam oczy, nareszcie RESET bez błysku. Budzę się po 14 minutach, zawsze tak jest, minuta przed ustawionym alarmem.....Wstaję, teraz trzeba się zagrzać a ruch to jedyna możliwość. 15 minut później mijam w miejscowości jedną z nielicznych wiat przy przystanku BUS, wprost idealne miejsce na drzemkę :-( .
Pomimo że krótszy i przy znośnej pogodzie, odcinek pomiędzy CP2 a CP3 zajął mi ponad 18h. Tym razem na punkcie odpoczywam 6,5h, wolę więcej czasu poświecić na odpoczynek, ale za to być szybszy na trasie. Inni tak zrobili i zyskali na tym.
 
Jest kolejny poranek, na trasie jestem od 7h - błoto, deszcz, setki wiatrołomów. Po ostatniej nocy profilaktycznie mam na sobie 5 warstw ubrań - koszulka z długim rękawem, dwie ciepłe bluzy, kurtka wind-stoper i kurtka membranowa. Jest znośnie... ale tylko wtedy jak się poruszam. Szkoda, że w stopy jakoś zimno, ale coś takiego jak suche buty w LT500 nie ma prawa bytu.
Jakby się wypogadzało, przez chwilę nawet słonko przebiło się przez chmury. Ścieżka wspina się wzdłuż potoku i na podejściu nareszcie robi się na tyle ciepło, że zaczynam się rozbierać. Ostatnim elementem po jaki sięgam są okulary słoneczne, które ubieram dosłownie na 10 minut. Ulewa pojawia się znikąd i jest na tyle duża, że ponowie naciągam na siebie wodoodporne ubrania. Długo to nie trwa, deszcz przestaje padać i znowu smażę się w słońcu, znowu trzeba się rozebrać. Zawsze tak jest, jakbym się nie ubrał to pewnie by padało i padało. Pogodowa huśtawka powtarza się jeszcze kilka razy, aby ponownie mocno się rozpadać tuż przed moim dotarciem do CP4.
87h na trasie i jestem na 295km – przechodzę standardową procedurę dotarcia do punktu – najpierw zdjęcie, by spojrzeć sobie w oczy - taka swoista autokontrola, potem jedzenie, prysznic, spanie, diagnostyka stóp, ponownie jedzenie i uzupełnienie plecaka. Zmęczenie coraz większe, więc coraz więcej czasu przeznaczam na sen. Nie ja jeden.
 
Tuż przed wyjściem z punktu dostaję informację, że przestało padać. Super :-) wychodzę za drzwi i rzeczywiście przestał padać deszcz......tak, teraz dla odmiany mamy śnieżycę. Niedługo też cieszę się z suchych butów - przejście pod drogą szybkiego ruchu okazuje się kompletnie zalane a innej drogi nie ma.
Mokry śnieg pada coraz mocniej, z jednej strony zaczyna robić się bajecznie ładnie, ale z drugiej strony każdy centymetr śniegu sprawia, że trasa staje się coraz trudniejsza do pokonania.
 
W 2018r, dzień przed startem LT250 na bazie były małe dziewczynki ubrane w stroje księżniczek, które bawiły się w kolorowanie obrazków. Gdy zapytałem co malują - usłyszałem, że Annę i Elzę z Krainy Lodu. Dzień później wszystko było skute lodem i pokryte warstwą śniegu. Przed startem LT500 ujrzałem tą samą dziewczynkę znowu bawiąca się kredkami. Z lekka nutą niepokoju zapytałem co maluje?........ Annę i Elzę z Krainy Lodu 2 usłyszałem .......... no cóż..... więc nie ma się co dziwić, że teraz śnieg pada, pada, pada …..... i nie mia ochoty przestać. Taka rada, dla tych co będą się wybierać na LT, weźcie ze sobą kolorowankę np. z bajki "Vaiana – skarb oceanu" - ona jest w zdecydowanie cieplejszych klimatach. 
 
Pod koniec dnia brnę prawie po kolana w śniegu, a wszystkie ślady zawodników przede mną są kompletnie zasypane.…. W trakcie długich biegów jest się w różnych stanach, jednym z nich jest swoista złość na trudności, które nas ograniczają. Taki tryb bojowy, kiedy to z okrzykiem „CO K....WA JA NIE DAM RADY!!! nagle zaczyna się biec. MAM TĘ MOC, MAM TĘ MOC….. powtarzam więc w kółko walcząc o każdy krok. O TAK, MAM TĘ MOC!!!
O dziwo, mimo trudniejszych warunków, odcinek ten udało się pokonać nawet szybko w odniesieniu do wcześniejszych (15h 20min). Entuzjazm trochę przygasa po dotarciu na CP5, pierwsza informacja jaką dostaję tuż po pytaniu o samopoczucie to to, że ze względu na załamanie pogody kolejny etap muszę pokonać w zespole co najmniej 3 osobowym. Trzeba będzie się dostosować do innych i nie wszystko już będzie zależeć tylko ode mnie. Tym będę się martwić za kilka godzin, teraz pora na odpoczynek.
Na 79km odcinek „specjalnej troski” ruszamy w sześcioosobowym zespole. Po chwili dobiega jeszcze jedna osoba, a w zasadzie nas mija i biegnie dalej sama. Belgijski zawodnik chyba nie zrozumiał, że musi się poruszać w zespole. Za nami 350km i trudno jest na tym etapie zgrać aż tyle osób więc po 8km zapada decyzja o podziale grupy na dwa zespoły – w dalszą drogę ruszam razem
z Maartenem i Markiem z Holandii. Teraz rozumiem decyzję o konieczności poruszania się w zespole. Teren jaki pokonujemy - nie dość, że totalne odludzie, to na dodatek bagna. Prowadzą przez nie drewniane pomosty, które niestety miejscami są zniszczone. Czasami brodząc w śniegu nie zauważmy, że tuż obok, już od jakiegoś czasu, znowu jest pomost zasypany śniegiem. Dotarcie do samotnej osoby w przypadku jakiegoś nieszczęścia przy tych warunkach byłoby bardzo czasochłonne. Jest ciężko, ale zespołowa praca idzie sprawnie, szybko więc doganiamy Belga, który pozostanie z nami już do końca etapu. Chłopaki z Holandii narzucają ostre tempo, ja czasami uzupełniam nawigację.
Leżenie w śniegu nie jest dobrym sposobem na odpoczynek, więc robimy w sumie tylko 4 kilkuminutowe przerwy. Na 400km chłopaki wyciągają puszkę kiełbasek, Belg puszkę piwa - że też chciało im się to nieść?
Na tym etapie ponownie spotykamy magiczny namiot Chez Ingo. Gorąca zupa, dwa hamburgery, kawa, krzesełko z kocykiem, dmuchawa ciepłego powietrza..... jak niewiele trzeba człowiekowi do szczęścia. Wrzucam zdjęcie na FB i telefon zaczyna co chwila bingać wiadomościami. Ktoś powie: zamiast biec - bawi się FB. Dla mnie FB w trakcie takiego biegu jest narzędziem do powiadamiania wszystkich zainteresowanych „jest OK, ciągle jestem w grze”. Łatwiej jest wrzucić jedno zdjęcie i napisać kilka słów niż odbierać telefony od kilku osób, a zawsze jest ktoś, kto się o nas martwi.
Trochę rozmawiam z Maartenem, nie jest to łatwe ze względu na mój łamany angielski, ale jakoś dajemy radę. Chłopaki są mistrzami w promowaniu tego sportu. Filmiki, zdjęcia, relacje, FB... Dużo osób ich obserwuje, dużo chce być takimi jak oni, robić to co oni – przecież to nie takie trudne, a do tego fajne :-). W tym roku więc na LT250 przyjechało dużo Holendrów i praktycznie wszyscy  polegli na trasie - nie byli przygotowani. Jak się zastanowić nie jesteśmy bez winy.
Niepoprawny optymizm – to coś co trzeba mieć, aby myśleć o mecie biegu takiego jak LT500. Cały czas trzeba myśleć pozytywnie bez względu na warunki, pogodę, trudności i wszystkie inne okoliczności. Jedna malutka myśl zwątpienia będzie niczym kropla wody drążąca skałę.  Kiedy robisz selfie to musisz się uśmiechać, bo za chwilę spojrzysz we własne oczy, a jak ujrzysz w nich zwątpienie to już po tobie. Takie pozytywne zdjęcia trafiają na FB i ci z mniejszym doświadczeniem mogą wyciągnąć błędną opinię, że w zasadzie to nic trudnego. Przez chwile pomyślałem, a może by tak zrobić zdjęcia, relacje z tych „nie fajnych” chwil, ..... kiedyś może, ale nie teraz. Patrząc więc na zdjęcie starajcie się ujrzeć coś więcej niż uśmiechy ;-)
 
Stworzyliśmy całkiem niezły team i po 18,5h docieramy do ostatniego CP. Mimo tego, że meta jest już teoretycznie bardzo blisko, nie śpieszę się. Mam jeszcze czas na dotarcie do niej. Wiem, że muszę odpocząć, bo głupio byłoby odpaść na ostatnim odcinku (jak się później okaże była taka osoba). Przed wyjściem szybki przegląd plecaka i wyrzucam do przepaku wszystkie rzeczy, które uważam za zbędne. Na ostatni odcinek ruszam już samotnie, Maarten i Marek wyszli godzinę wcześniej,a  Belg jakieś 20 minut przede mną. Przestało padać, temperatura spadła, wszystko wokół zaczęło zamarzać. Trasa jest dużo łatwiejsza, ale też przez to spadła koncentracja i kilka razy zapędzam się nie w tą drogę co trzeba.
Tuż nad ranem dopada mnie zmęczenie, znowu zaczynam zasypiać. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć przy trasie drewnianą budkę, w środku ławeczka i dwie poduszki. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że jestem całkowicie osłonięty, jest „ciepło”. Chwilę mam problem z budzikiem w telefonie, nagle jakoś trudno jest ustawić, aby zadzwonił za 15 minut, w ogóle trudno jest utrzymać telefon w ręce. Gdy mi się to udaje, zamykam oczy i zasilanie zostaje odcięte. Taka niedługa drzemka ma wprost zbawienny wpływ, gdy ponownie ruszam w trasę wiem, że problem snu na jakiś czas mam z głowy. Wstaje świt, a z nim pojawiają się widoki, które są swoista nagrodą za całą walkę z wcześniejszych dni. Słońce, super... sięgam po okulary..... o nie.....zostały w przepaku :-(. Ty idioto - wiesz, że masz wzrok czuły na mocne słońce, w tym śniegu to teraz jeszcze oczy dostaną w dupę.
  
 
 
Kilometrów pozostało coraz mniej, zjadłem już wszystko co niosłem, jest zimno - organizm chyba wyłączył ogrzewanie, a to co zostało z energii jest przekierowywane do nóg. Pomimo że czuję się całkowicie wyprany z energii przyśpieszam, zaczynam biec, nie pozostało już nic tylko meta, więc trzeba jak najszybciej do niej dotrzeć. Czuję to magiczne przyciąganie, wiem, że nie ma już nic co by mnie zatrzymało.

!!!META Legend Trails 500km!!!!
6 dni 8 godzin 35 minut, 13 pozycja :-)


Na blisko tygodniową walkę z trasa, pogodą i śniegiem wyruszyło 52 zawodników z czego, do mety dotarło 27. To, że tak wielu ją osiągnęło jest efektem nie tylko doświadczenia jakie zdobyli przez lata startów, jak również determinacji dążenia do celu. Cieszę się, że mogłem wziąć udział w LT500,
a jeszcze bardziej że szczęśliwie dotarłem do mety. Dla mnie był to swoisty test pokazujący gdzie tak naprawdę jestem w świecie ultra-wariatów :-) Bieg, który na długo pozostanie w pamięci, w końcu nic co łatwe nie cieszy tak bardzo. Mam też odpowiedź dla materialistów po co tam byłem ;-) - dla kawałka metalu (który dopiero do mnie dotrze) i sześciu piw :-)
TaDZIK bardzo dziękuje wszystkim za słowa dopingu, otuchy, brawa oraz za każdy inny wpis. Nawet nie spodziewałem się ilu z was będzie śledzić kropkę, która tak mozolnie toczyła się do przodu. Każde bingnięcie telefonu dawało kopa, pchało mnie do przodu. Mój sukces to także Wasza zasługa. :-)

Kilka linków:




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz