Świat ostro przystopował. Masa
ograniczeń i zakazów spowodowała, że wszystkie dotychczasowe
plany może nie legły w gruzach, ale zostały odwleczone gdzieś w
czasie. Ponieważ życiem ultrasa jest bieg, nie pozostało nic
innego jak odkopać stare plany - szlaki turystyczne. Biec od kropki
do kropki – na całej jego długości. Bez rywalizacji, samotnie,
tylko z tym co w plecaku, z tym co przyniesie los na trasie.
Długi weekend majowy przysporzył
okazji aby zrealizować któryś z planów, a z racji lokalizacji
szlak z Tarnowa na Wielkiego Rogacza wydawał się najbardziej
przystępny. W Internecie długość szlaku jest różnie podawana od
184 do 191 km. Przebiega przez pogórza Ciężkowickie i Rożnowskie,
Beskid Wyspowy, Gorce, Pieniny aby ostatecznie skończyć w Beskidzie
Sądeckim.
Przewyższenia zaczynając z Tarnowa ok
8000m w drugą stronę ok 7000m.
Wstępne założenia to 48h limit czasu
przy całkowitym self-support. Star w czwartek po pracy z Tarnowa,
meta w sobotę wieczorem, tak aby zdążyć na pociąg powrotny.
Dlaczego ten kierunek? Po pierwsze etap przez Pieniny chcę robić w
trakcie dnia, po drugie jest to wariant „pod górę” gdzie
różnica w przewyższeniach to ok 1000m - nikt mi nie powie, że
poszedłem na łatwiznę ;-).
Słabym punktem takiego planu jest
„start bezpośrednio po pracy” z doświadczenia wiem, że za brak
wypoczynku płaci się w nocy. No cóż zaryzykuję.
Przygotowania sprowadzają się do
zapakowania plecaka - jedzenie, zapas baterii do GPSa, power bank,
coś cieplejszego, coś na deszcz, coś na przebranie na powrót,
kilka innych szpargałów i 2l wody. Waga plecaka 8kg :-( no cóż to
cena self supportu, im bliżej mety tym będzie lżejszy. Wszystko to
ma starczyć na całość trasy, zakładam że uzupełniać będę
tylko wodę. Bez szczegółowego przestudiowania i zaplanowania trasy
trudno jest ocenić możliwości uzupełnienia prowiantu. Dodatkowo
jeszcze długi weekend ze świętem wolnym od pracy oraz stan
epidemii – same ułatwienia. :-)
Czwartek - pogoda jest rewelacyjna, nie
za gorąco- tak w sam raz na dłuższy spacer. Godzina 18:00 odpalam
aplikacje do śledzenia (test działania) i w towarzystwie Ani
pokonuję początkowe kilometry w kierunku Góry Św. Marcina. Przede
mną pierwszy etap – Pogórza Ciężkowickie i Rożnowskie.
Słońce znika za horyzontem, zbliżam
się do Tuchowa. Z dwudziestu pokonanych dotychczas km praktycznie
całość była drogami asfaltowym, a ja tak bardzo nie lubię biegać
po asfalcie :-(
Nocą w świetle latarki pojawia się
coraz więcej towarzystwa. Niezliczone ilości sarenek, kuna, jeż –
zwierzęta nawet nie uciekają, tylko wpatrują się we mnie tymi
święcącymi w blasku latarki oczkami jakby się zastanawiając co
ten wariat tu robi?
Pasmo brzanki i skamieniałe miasto w
Ciężkowicach to nareszcie coś poza asfaltem, szkoda że takie
krótkie. Na trasie jestem od 8h, gdy trudy wcześniejszego dnia
zaczynają przypominając o sobie. Monotonia asfaltowych dróg w
połączeniu z niską temperaturą działają na mnie usypiająco.
Pierwsza 20min drzemka na ławce przy wejściu do Skamieniałego
Miasta mimo, że całkiem „komfortowa” na długo nie pomogła
więc muszę zrobić jeszcze jedną pod wiatą przy wieży widokowej na Bruśniku. Temperatura
7 stopni powoduje że po 20 minutach budzę się skamieniały z
zimna. Spać się już nie chce, ale jest cholernie zimno. Mimo że
do świtu już niedaleko to ciągle nie mogę się zagrzać. Dopiero
kolejna przerwa, tym razem w magazynku na sprzęt ogrodowy przy
kościele w Bruśniku przywraca mnie do jako takiej kondycji. Za dużo tych przerw, jednak byłem bardziej zmęczony praca niż przypuszczałem.
Poranek zapowiada kolejny ładny dzień.
Szlak odbija w kierunku zachodnim aby okrążyć jezioro Rożnowskie,
niestety nawierzchnia nadal pozostaje bez zmian
Bartkowa-Posadowa – 70km trafia się
pierwsza okazja uzupełnienia zasobów na stacji benzynowej. Gorącą
kawę i hotdog konsumuję na pobliskiej łące w przemiłym i
ciekawskim towarzystwie.
Pierwsze przejście przez Dunajec
(mostkiem) - patrzę na poziom wody, uff jest mało. Z mojego punktu
widzenia to dobra wiadomość. Może się przydać w niedalekiej przyszłości.
Słonko grzeje przepięknie, a że w
sumie tak naprawdę nic mnie nie goni więc leżę trochę czasu w
trawie patrząc w niebo. Na biegach nigdy nie ma czasu na taką
rozpustę. Limity czasu są bezduszne, tutaj limity wyznaczam ja :-)
Przełęcz Św. Justa wkraczam w Beskid
Wyspowy. Górki te od 16 lat, zawsze w maju, są areną 100 km
maratonu na orientację KIERAT. W tym roku była by to moja 15-ta
edycja.... niestety też przełożone :-(. Swoistą tradycją KIERATU
są burze - chyba nie było roku aby nie zlało zawodników. Jak się
okazuje tradycja nadal funkcjonuje, wystarczyło że odszedłem 300 m
od przełęczy gdy z nieba zaczyna lać. W trakcie biegu bym ubrał
kurtkę i szedł dalej, teraz mogę spokojnie przeczekać pod
daszkiem okolicznego domu.
Pasmo Łososińskie, to pierwszy
dłuższy fragment „normalnego szlaku” idę przez zamglony las,
na szlaku nikogo, cisza. Za mną przeszło 100 km z czego praktycznie
wszystko drogami asfaltowymi. Przed startem jakoś nie pomyślałem,
że może to tak wyglądać. Pewnie kiedy szlak był projektowany
były to ścieżki i dróżki przez las, a teraz..... cywilizacja
Limanowa – druga okazja do
uzupełnienia zasobów. Odbijam ze szlaku do pobliskiej stacji paliw.
Miasto wygląda na wyludnione, kto by
pomyślał że tak może wyglądać długi weekend majowy.
Noc druga jest równie zimna jak
pierwsza, ale kondycyjnie czuję się lepiej. W okolicach szczytu
Golców przebieg szlaku różni się od zapisu GPS, trzeba uważać.
Jeszcze w dwóch miejscach szlak będzie przebiegał
niejednoznacznie. Wybrane przeze mnie warianty niby były oznakowane,
ale jakoś tak niemrawo. Co do sposobu oznakowania też mam mieszane
uczucia, z jednej strony niby znaków jest dużo, ale z drugiej w
większości newralgicznych miejsc i krzyżówkach i tak musiałem
sięgać po GPSa aby potwierdzić czy wybrałem dobrze.
W Młyńczyskach mijam miejsce, o
którym powinien wiedzieć każdy myślący o formule self-support -
kamienna kapliczka z drewnianą ławką w środku - idealne miejsce
na odpoczynek. Brak snu jest jednym podstawowych trudności na
długich trasach. Przy formule self-support nabiera bardzo. Jednym z
rozwiązań jest nie spać, ale w zależności od długości trasy i
wcześniejszego zmęczenia, nie zawsze się udaje. Jeżeli po drodze
brak jest schronisk, to nie pozostaje za wiele „komfortowych”
opcji. Wszystko zależy od warunków pogodowych więc dobrze jest,
aby miejsce było osłonięte przed deszczem i wiatrem. Przystanki
autobusowe, wiaty turystyczne, zamykane kapliczki to miejsca jakie
można spotkać. Problem się robi gdy temperatura jest niska jak w
trakcie mojej trasy. W kapliczce zaliczam 30 min drzemka w „super
komfortowych” warunkach.
Poranek zastaje mnie na podejściu pod
Lubań. Jest to największa górka na szlaku leżąca w pasmie Gorców
z wieżą widokową na jej szczycie. Za to widoki jakie widać z
Lubania nie potrzebują komentarza :-)
Zbiegam w kierunku przełęczy Snozka,
na trasie pozostał już ostatni najładniejszy fragment – Pieniny.
Trzy korony, Sokolica, Dunajec w dole jako wąziutka stróżka. Na
trasie nieliczni turyści, jak na „długi weekend” to
powiedziałbym że tłumów nie ma.
Na całej trasie jest jedno miejsce
którego pokonanie wymaga zaplanowania – drugie przejście przez
Dunajec w Szczawnicy. Normalnie pokonuje się go przeprawą promową,
która działa w określonych godzinach, poza nimi pozostaje albo
obejście do mostu w Krościenku (8 km) albo przejście w bród.
Ruszając na trasę wiedziałem że przeprawa jest nieczynna z powodu
epidemii. Decyzję odnośnie sposobu pokonania rzeki postanowiłem
zostawić do chwili dotarcia do niej.
Na szczęście problem rozwiązał się
sam, przeprawa jednak została uruchomiona.
Dotarłem do miejsca gdzie ostatni raz
można uzupełnić wodę, zbaczać do Szczawnicy jakoś nie mam
ochoty więc kolejną dobrą informację jest to, że schronisko
Orlica ma otwarty bufet. Formula „na wynos” - są ławki do
siedzenia, stolików brak. Przeliczam czas, aby się zmieścić w 48h
musiałbym się bardzo uwijać, potem zostanie jeszcze zejście do
Piwnicznej. Wychodzi tak na styk na wieczorny pociąg. Z drugiej
strony dzień taki ładny, że żal się śpieszyć. Podejmuję
decyzję i zostaję na dłuższy popas. Zaczynam od złocistego,
potem obiadek, potem 1h drzemka
Pieniny właściwe, jak już się
wdrapie na Szafranówkę to jest jeden z najfajniejszych szlaków.
Super widoki, słoneczko, teren lekko falisty. Idealne miejsce na
spacer.
Godzina 21:03 docieram do końca
szlaku. GPS wskazuje 192 km, 51h 3min na trasie – szlak niebieski z
Tarnowa na Wilki Rogacz zaliczony. Pozostało już tylko zejść do
Piwnicznej i poczekać na poranny pociąg.
Medale – chyba każdy je lubi, dla
mnie są formą pamiątki czegoś co zrobiłem. Za pokonanie szlaku
nikt medalu nie daje, ale jest coś takiego jak odznaki turystyczne.
Zasada jest prosta - jak wykonasz wymagania określone w regulaminie to
za niewielka opłatą możesz nabyć metalowy znaczek.
Za przejście szlaku Tarnów – Wielki
Rogacz jest odznaka PPT Tarnów, która mam nadzieję już niedługo
do mnie trafi :-)
Wnioski po przejściu szlaku...
- Odcinek Tarnów – Limanowa jest w większości wyasfaltowany, bardziej nadający się pod rower niż pieszą wędrówkę więc najlepiej jest chyba zacząć właśnie od Tarnowa. Nużące asfaltowe fragmenty pokonać jak się ma dużo sił, potem mimo że trudniejszy teren to skrzydeł będą dodawać widoki.
- Na trasie miałem w zasadzie były tylko 3-4 miejsca do uzupełnia wody/jedzenia. Miejscowości niby dużo po drodze, ale bezpośrednio przy trasie sklepów brak, a jak już się trafiły to mijałem je w porach kiedy były pozamykane (pomijając fakt że były dni wolne od pracy na dodatek w trakcie epidemii.)
- W trakcie biegów zdecydowanie łatwiej jest się zmobilizować do szybszego uwijania niż na takim spacerku. Nie straszą limity czasu, nikt nie goni więc jakoś łatwiej jest poleżeć trochę dłużej w trawie
- Jedyne miejsce gdzie w Piwnicznej można było przeczekać noc w „ciepłym” pomieszczeniu to stacja paliw.
- Susza - 200km i buty nie zdążyły się ubłocić :-)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz