Górskie biegi ultra to coś czym
zajmuję się już przeszło 10 lat. Tysiące kilometrów i setki
godzin w przeróżnych warunkach przekładają się na doświadczenie.
Z grubsza znam siebie, moje możliwości i ograniczenia dlatego też
niewiele czasu potrzebuję na decyzje odnośnie startu w tym czy
innym biegu. Są jednak imprezy przed którymi czuję ogromy respekt
– to te z kategorii „gdy przestaje się liczyć godziny, a
zaczyna poranki”. Od razu czułem, że Legends Trail 500km będzie z
tych, którym należy się ogromny respekt - nie myliłem się!!!
Dzień przed startem - na bazie panuje
jakiś taki beztroski spokój. Już na pierwszy rzut oka widać, że
nie ma tu przypadkowych osób. Wokół są ludzie, którzy wiedza na
co się porywają (a przynajmniej tak im się wydaje). W końcu, aby
zostać dopuszczonym do startu trzeba być finisherem w jednym z
biegów: Yukon Arctic Ultra, Spine, PTL, Beskidy Ultra Trail 305,
Goldsteig Ultrarace 661 lub Legends Trail 250. Inaczej mówiąc, nie
tylko trzeba mieć ogromne doświadczenie, ale również to coś, co
pcha nas do przodu bez względu na okoliczności. Trzeba być świrem,
wariatem, kosmitą czy jak tam nas nazywają inni. Siedzimy więc,
pijemy piwo, rozmawiamy.
Małe zamieszanie wprowadzają
zawodnicy trasy „krótkiej” 250 km, którzy startują 14h przed
nami. W 2018 miałem okazję przemierzać Ardeny w trakcie LT250
(relacja z 2018), było ciężko, ale w tym roku pogoda jest znacznie lepsza.
Prognozy wprawdzie zapowiadają jej pogorszenie, ale w tym czasie zawodnicy powinni być już blisko mety. Na trasę rusza 52 zawodników. Pierwsze DNFy pojawiają się jeszcze zanim my zdążymy wystartować.
Ostatecznie do mety dociera zaledwie 15 zawodników. Chyba nie
wszyscy z tych co stanęli na linii startu LT250 wiedzieli na co się
porywają, cóż nauka kosztuje i..... boli. :-)
Po starcie LT250 wracamy na bazę,
czeka nas jeszcze króciutka odprawa i pakuję się do śpiwora, aby
wykorzystać jak najwięcej czasu na sen. Kolejna taka okazja będzie
dopiero za tydzień.
Podstawową trudnością LT500, a może
i największą, są odległości pomiędzy punktami odżywczymi. CP1
znajduje się na 83km - trzeba mieć odpowiedni zapas picia, jedzenia, baterii do GPSa oraz dodatkowo ubranie dostosowane do różnych warunków pogodowych. Pierwszy etap wiedzie znaną mi już z wcześniejszej edycji
ścieżką na rzeką L'Ourthe. Bez lodu jaki był wówczas wydaje się jakby
łatwiej.... a może tylko się wydaje? Gdzieś w połowie odcinka
robię krótką przerwę na bułeczkę, przy okazji sprawdzając jak
to wygląda na mapie. Okazuje się, że mój traker jest jakiś
wolniejszy...tak o 5km....coś jest nie tak??? Przez chwilę biegnę
obok innego zawodnika aby wyłapać problem. No tak zamiast 141 mam
trakera Alana, zawodnika numer 142. Piszę SMSa do kwatery głównej aby
wiedzieli, że trakery są zamienione, chwilę potem oddzwaniają.
Ostatecznie problem zostaje załatwiony na CP1, jak się później okazało chochlik pozamieniał więcej urządzeń :-)
Pogoda jest zdecydowanie lepsza niż
było w prognozach i po 15h docieram na pierwszy punkt. Jestem tak w
połowie stawki, część ludzi śpi, ktoś ma problemy z żołądkiem,
ktoś inny wychodzi na trasę. Kondycyjnie czuję się dobrze więc
zjadam posiłek, zmieniam skarpety i uzupełniam zapasy. Całościowo
schodzi mi ok 1,5h gdy ponownie wyruszam na trasę. CP2 będzie za
kolejne 81km więc tak naprawdę to ciągle jest początek taka rozgrzewka.
W nocy zaczyna padać deszcz, nie
jakiś straszny, ale taka drobna uporczywa mżawka. Trasa wiedzie
głownie ścieżkami leśnymi więc szybko zapominam o suchy butach. Wszechobecna wilgoć powoduje, że trudniej jest utrzymać odczucie
ciepła. Trzeba cały czas biec, iść... po prostu poruszać
się do przodu. Kawałek suchego, zadaszonego miejsca z murkiem
ochraniającym od wiatru udaje mi się znaleźć dopiero na ranem,
idealne miejsce na bułeczkę.
Zaczyna coraz mocniej wiać. Chwilę
odpoczynku i ochrony przed aurą zapewnia magiczny namiot Chez Ingo, który
musi być mocno broniony, aby nie odleciał na wietrze. Gorąca kawa i grzanki, jak ja ich lubię.
Zaczynam rozpoznawać okolicę, dwa lata wcześniej biegłem tymi samymi ścieżkami, ale w
przeciwną stronę. Wiatr rozszalał się na całego niosąc krople
wody w poprzek, a że akurat trasa biegnie przez pola uprawne więc co
chwila czuję wściekłe uderzenia porywów wiatru i deszczu.
Zaczynam biec, aby jak najszybciej ponownie schować się w lesie
równocześnie w myślach dziękując, że nie wpadłem na głupi
pomysł zaoszczędzenia na kurtce. Jak na razie ubrania spełniają
swoje – jest dobrze. Ostatecznie do CP2 docieram po 19h.
Dwa wcześniejsze etapy były mocno
wymagające więc postanawiam odpocząć trochę dłużej - jedzenie,
prysznic, spanie. Spędzam na punkcie 5h, ale tylko połowę z tego
przeznaczam na sen. Jak się okaże kilka godzin później powinienem
bardziej oszczędnie gospodarować czasem poświęconym na wszystkie
inne czynności, tak aby jak najwięcej pozostało na sen. Kolejny etap
jest jednym z krótszych, tylko 65km – ruszam o 00:21.
Moją mocną strona zawsze była
odporność na brak snu, ale tym razem coś nie zagrało. Pomimo że spałem na ostatnim CP bardzo szybko dopada mnie zmęczenie. Powieki
zaczynają opadać i włącza się autopilot. Jestem w stanie gdzie
ciągle się poruszam, ale już bardzo powoli. Pomimo że oczy
rejestrują np. bajorko na środku drogi, zanim informacja dotrze
gdzie trzeba, jest już za późno aby zareagować. Nigdzie po drodze
nie znajduję miejsca, które zapewniłoby choć trochę osłony, aby można
się chwilę zdrzemnąć. Brnę więc przed siebie wiedząc, że muszę
dotrwać do rana. Powieki powoli opadają, widzę błysk.... osoby,
miejsca, rzeczy, budynki. Czas przestaje istnieć, jestem tylko ja i
błyski z każdym kolejnym zamknięciem oczu. …. Jest rano,
znajduję ławeczkę gdzieś w środku lasu, ustawiam budzik na 15 min
i zamykam oczy, nareszcie RESET bez błysku. Budzę się po 14
minutach, zawsze tak jest, minuta przed ustawionym
alarmem.....Wstaję, teraz trzeba się zagrzać a ruch to jedyna
możliwość. 15 minut później mijam w miejscowości jedną z
nielicznych wiat przy przystanku BUS, wprost idealne miejsce na
drzemkę :-( .
Pomimo że krótszy i przy znośnej
pogodzie, odcinek pomiędzy CP2 a CP3 zajął mi ponad 18h. Tym razem na punkcie odpoczywam 6,5h, wolę więcej czasu poświecić na
odpoczynek, ale za to być szybszy na trasie. Inni tak zrobili i
zyskali na tym.
Jest kolejny poranek, na trasie jestem
od 7h - błoto, deszcz, setki wiatrołomów. Po ostatniej nocy
profilaktycznie mam na sobie 5 warstw ubrań - koszulka z długim
rękawem, dwie ciepłe bluzy, kurtka wind-stoper i kurtka membranowa.
Jest znośnie... ale tylko wtedy jak się poruszam. Szkoda, że w
stopy jakoś zimno, ale coś takiego jak suche buty w LT500 nie ma prawa bytu.
Jakby się wypogadzało, przez chwilę
nawet słonko przebiło się przez chmury. Ścieżka wspina się
wzdłuż potoku i na podejściu nareszcie robi się na tyle ciepło,
że zaczynam się rozbierać. Ostatnim elementem po jaki sięgam są
okulary słoneczne, które ubieram dosłownie na 10 minut. Ulewa
pojawia się znikąd i jest na tyle duża, że ponowie naciągam na
siebie wodoodporne ubrania. Długo to nie trwa, deszcz przestaje
padać i znowu smażę się w słońcu, znowu trzeba się rozebrać.
Zawsze tak jest, jakbym się nie ubrał to pewnie by padało i
padało. Pogodowa huśtawka powtarza się jeszcze kilka razy, aby
ponownie mocno się rozpadać tuż przed moim dotarciem do CP4.
87h na trasie i jestem na 295km –
przechodzę standardową procedurę dotarcia do punktu – najpierw
zdjęcie, by spojrzeć sobie w oczy - taka swoista autokontrola, potem
jedzenie, prysznic, spanie, diagnostyka stóp, ponownie jedzenie i
uzupełnienie plecaka. Zmęczenie coraz większe, więc coraz więcej
czasu przeznaczam na sen. Nie ja jeden.
Tuż przed wyjściem z punktu dostaję
informację, że przestało padać. Super :-) wychodzę za drzwi i
rzeczywiście przestał padać deszcz......tak, teraz dla odmiany
mamy śnieżycę. Niedługo też cieszę się z suchych butów -
przejście pod drogą szybkiego ruchu okazuje się kompletnie zalane
a innej drogi nie ma.
Mokry śnieg pada coraz mocniej, z
jednej strony zaczyna robić się bajecznie ładnie, ale z drugiej
strony każdy centymetr śniegu sprawia, że trasa staje się coraz
trudniejsza do pokonania.
W 2018r, dzień przed startem LT250 na
bazie były małe dziewczynki ubrane w stroje księżniczek, które
bawiły się w kolorowanie obrazków. Gdy zapytałem co malują -
usłyszałem, że Annę i Elzę z Krainy Lodu. Dzień później
wszystko było skute lodem i pokryte warstwą śniegu. Przed startem
LT500 ujrzałem tą samą dziewczynkę znowu bawiąca się kredkami. Z lekka nutą niepokoju zapytałem co maluje?........ Annę i Elzę z
Krainy Lodu 2 usłyszałem .......... no cóż..... więc nie ma się co dziwić, że teraz śnieg
pada, pada, pada …..... i nie mia ochoty przestać. Taka
rada, dla tych co będą się wybierać na LT, weźcie ze sobą
kolorowankę np. z bajki "Vaiana – skarb oceanu" - ona jest w zdecydowanie cieplejszych klimatach.
Pod koniec dnia brnę prawie po kolana
w śniegu, a wszystkie ślady zawodników przede mną są kompletnie
zasypane.…. W trakcie długich biegów jest się w różnych
stanach, jednym z nich jest swoista złość na trudności, które nas
ograniczają. Taki tryb bojowy, kiedy to z okrzykiem „CO K....WA JA
NIE DAM RADY!!! nagle zaczyna się biec. MAM TĘ MOC, MAM TĘ MOC…..
powtarzam więc w kółko walcząc o każdy krok. O TAK, MAM TĘ
MOC!!!
O dziwo, mimo trudniejszych warunków, odcinek ten udało się pokonać nawet szybko w odniesieniu do
wcześniejszych (15h 20min). Entuzjazm trochę przygasa po dotarciu
na CP5, pierwsza informacja jaką dostaję tuż po pytaniu o
samopoczucie to to, że ze względu na załamanie pogody kolejny etap
muszę pokonać w zespole co najmniej 3 osobowym. Trzeba będzie się
dostosować do innych i nie wszystko już będzie zależeć tylko ode
mnie. Tym będę się martwić za kilka godzin, teraz pora na
odpoczynek.
Na 79km odcinek „specjalnej troski”
ruszamy w sześcioosobowym zespole. Po chwili dobiega jeszcze jedna
osoba, a w zasadzie nas mija i biegnie dalej sama. Belgijski zawodnik
chyba nie zrozumiał, że musi się poruszać w zespole. Za nami
350km i trudno jest na tym etapie zgrać aż tyle osób więc po 8km
zapada decyzja o podziale grupy na dwa zespoły – w dalszą drogę
ruszam razem
z Maartenem i Markiem z Holandii. Teraz rozumiem decyzję o konieczności poruszania się w zespole. Teren jaki pokonujemy - nie dość, że totalne odludzie, to na dodatek bagna. Prowadzą przez nie drewniane pomosty, które niestety miejscami są zniszczone. Czasami brodząc w śniegu nie zauważmy, że tuż obok, już od jakiegoś czasu, znowu jest pomost zasypany śniegiem. Dotarcie do samotnej osoby w przypadku jakiegoś nieszczęścia przy tych warunkach byłoby bardzo czasochłonne. Jest ciężko, ale zespołowa praca idzie sprawnie, szybko więc doganiamy Belga, który pozostanie z nami już do końca etapu. Chłopaki z Holandii narzucają ostre tempo, ja czasami uzupełniam nawigację.
z Maartenem i Markiem z Holandii. Teraz rozumiem decyzję o konieczności poruszania się w zespole. Teren jaki pokonujemy - nie dość, że totalne odludzie, to na dodatek bagna. Prowadzą przez nie drewniane pomosty, które niestety miejscami są zniszczone. Czasami brodząc w śniegu nie zauważmy, że tuż obok, już od jakiegoś czasu, znowu jest pomost zasypany śniegiem. Dotarcie do samotnej osoby w przypadku jakiegoś nieszczęścia przy tych warunkach byłoby bardzo czasochłonne. Jest ciężko, ale zespołowa praca idzie sprawnie, szybko więc doganiamy Belga, który pozostanie z nami już do końca etapu. Chłopaki z Holandii narzucają ostre tempo, ja czasami uzupełniam nawigację.
Leżenie w śniegu nie jest dobrym
sposobem na odpoczynek, więc robimy w sumie tylko 4 kilkuminutowe
przerwy. Na 400km chłopaki wyciągają puszkę kiełbasek, Belg puszkę piwa - że też chciało im się to nieść?
Na tym etapie ponownie spotykamy
magiczny namiot Chez Ingo. Gorąca zupa, dwa hamburgery, kawa,
krzesełko z kocykiem, dmuchawa ciepłego powietrza..... jak niewiele
trzeba człowiekowi do szczęścia. Wrzucam zdjęcie na FB i telefon
zaczyna co chwila bingać wiadomościami. Ktoś powie: zamiast biec
- bawi się FB. Dla mnie FB w trakcie takiego biegu jest
narzędziem do powiadamiania wszystkich zainteresowanych „jest OK,
ciągle jestem w grze”. Łatwiej jest wrzucić jedno zdjęcie i
napisać kilka słów niż odbierać telefony od kilku osób, a
zawsze jest ktoś, kto się o nas martwi.
Trochę rozmawiam z Maartenem, nie
jest to łatwe ze względu na mój łamany angielski, ale jakoś
dajemy radę. Chłopaki są mistrzami w promowaniu tego sportu.
Filmiki, zdjęcia, relacje, FB... Dużo osób ich obserwuje, dużo
chce być takimi jak oni, robić to co oni – przecież to nie takie
trudne, a do tego fajne :-). W tym roku więc na LT250 przyjechało
dużo Holendrów i praktycznie wszyscy polegli na trasie -
nie byli przygotowani. Jak się zastanowić nie jesteśmy bez winy.
Niepoprawny optymizm – to coś co
trzeba mieć, aby myśleć o mecie biegu takiego jak LT500. Cały czas
trzeba myśleć pozytywnie bez względu na warunki, pogodę,
trudności i wszystkie inne okoliczności. Jedna malutka myśl
zwątpienia będzie niczym kropla wody drążąca skałę. Kiedy robisz
selfie to musisz się uśmiechać, bo za chwilę spojrzysz we własne
oczy, a jak ujrzysz w nich zwątpienie to już po tobie. Takie
pozytywne zdjęcia trafiają na FB i ci z mniejszym doświadczeniem
mogą wyciągnąć błędną opinię, że w zasadzie to nic trudnego.
Przez chwile pomyślałem, a może by tak zrobić zdjęcia, relacje
z tych „nie fajnych” chwil, ..... kiedyś może, ale nie teraz.
Patrząc więc na zdjęcie starajcie się ujrzeć coś więcej niż
uśmiechy ;-)
Stworzyliśmy całkiem niezły team i
po 18,5h docieramy do ostatniego CP. Mimo tego, że meta jest już
teoretycznie bardzo blisko, nie śpieszę się. Mam jeszcze czas na
dotarcie do niej. Wiem, że muszę odpocząć, bo głupio byłoby odpaść na
ostatnim odcinku (jak się później okaże była taka osoba). Przed
wyjściem szybki przegląd plecaka i wyrzucam do przepaku wszystkie rzeczy, które uważam za zbędne. Na ostatni odcinek ruszam już samotnie, Maarten i Marek wyszli godzinę wcześniej,a Belg jakieś
20 minut przede mną. Przestało padać, temperatura spadła,
wszystko wokół zaczęło zamarzać. Trasa jest dużo łatwiejsza,
ale też przez to spadła koncentracja i kilka razy zapędzam się
nie w tą drogę co trzeba.
Tuż nad ranem dopada mnie zmęczenie,
znowu zaczynam zasypiać. Jakimś cudem udaje mi się znaleźć przy
trasie drewnianą budkę, w środku ławeczka i dwie poduszki.
Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że jestem całkowicie
osłonięty, jest „ciepło”. Chwilę mam problem z budzikiem w
telefonie, nagle jakoś trudno jest ustawić, aby zadzwonił za
15 minut, w ogóle trudno jest utrzymać telefon w ręce. Gdy mi się
to udaje, zamykam oczy i zasilanie zostaje odcięte. Taka niedługa
drzemka ma wprost zbawienny wpływ, gdy ponownie ruszam w trasę wiem, że problem snu na jakiś czas mam z głowy. Wstaje świt, a z nim
pojawiają się widoki, które są swoista nagrodą za całą walkę z
wcześniejszych dni. Słońce, super... sięgam po okulary..... o
nie.....zostały w przepaku :-(. Ty idioto - wiesz, że masz wzrok czuły na mocne słońce, w tym śniegu to teraz jeszcze oczy
dostaną w dupę.
Kilometrów pozostało coraz
mniej, zjadłem już wszystko co niosłem, jest zimno - organizm
chyba wyłączył ogrzewanie, a to co zostało z energii jest
przekierowywane do nóg. Pomimo że czuję się całkowicie wyprany z
energii przyśpieszam, zaczynam biec, nie pozostało już nic tylko
meta, więc trzeba jak najszybciej do niej dotrzeć. Czuję to magiczne przyciąganie, wiem, że nie ma już nic co by mnie zatrzymało.
!!!META
Legend Trails 500km!!!!
6
dni 8 godzin 35 minut, 13 pozycja :-)
Na blisko tygodniową walkę z trasa,
pogodą i śniegiem wyruszyło 52 zawodników z czego, do mety dotarło
27. To, że tak wielu ją osiągnęło jest efektem nie tylko doświadczenia jakie zdobyli przez lata startów, jak również determinacji dążenia
do celu. Cieszę się, że mogłem wziąć udział w LT500,
a jeszcze bardziej że szczęśliwie dotarłem do mety. Dla mnie był to swoisty test pokazujący gdzie tak naprawdę jestem w świecie ultra-wariatów :-) Bieg, który na długo pozostanie w pamięci, w końcu nic co łatwe nie cieszy tak bardzo. Mam też odpowiedź dla materialistów po co tam byłem ;-) - dla kawałka metalu (który dopiero do mnie dotrze) i sześciu piw :-)
a jeszcze bardziej że szczęśliwie dotarłem do mety. Dla mnie był to swoisty test pokazujący gdzie tak naprawdę jestem w świecie ultra-wariatów :-) Bieg, który na długo pozostanie w pamięci, w końcu nic co łatwe nie cieszy tak bardzo. Mam też odpowiedź dla materialistów po co tam byłem ;-) - dla kawałka metalu (który dopiero do mnie dotrze) i sześciu piw :-)
TaDZIK bardzo dziękuje wszystkim za
słowa dopingu, otuchy, brawa oraz za każdy inny wpis. Nawet nie
spodziewałem się ilu z was będzie śledzić kropkę, która tak
mozolnie toczyła się do przodu. Każde bingnięcie telefonu dawało
kopa, pchało mnie do przodu. Mój sukces to także Wasza zasługa.
:-)
Kilka linków:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz