Jeśli myślisz że dasz radę przebiec Goldsteig Ultrarace 661 to jesteś w błędzie. Kimkolwiek jesteś wiedz, że zginiesz tu na pewno, a ogień piekielny pochłonie twoje ciało. Gdy poczujesz że stopy zaczynają cię palić zawróć, to jedyna nadzieja na ratunek. Jeżeli jesteś szaleńcem i pomimo palącej cię gorączki podążasz dalej w swoim uporze jesteś stracony. Chyba że masz duszę wojownika, która będzie walczyć dalej zanim wiatr rozwieje twoje prochy po okolicznych wzgórzach. Tylko wtedy masz szansę aby się narodzić na nowo z własnych popiołów niczym Feniks, jeszcze silniejszym niż byłeś. Czy masz duszę wojownika?
PRZEDSIONEK PIEKŁA (Wrzesień 2016)
“Nie wyglądasz na zmęczonego, mógł spokojnie jeszcze biec/iść dalej” te słowa słyszałem wielokrotnie na metach różnych biegów ultra. Euforia pokonania kolejnej trasy potrafi zaślepić racjonalne myślenie więc pomyślałem, że mógłbym biec nawet do samego piekła. Cel pojawił się od razu - Goldsteig Ultrarace 661km. Toż meta musi się znajdować już w przedsionku piekła. Wystarczy 5km dalej i można pukać do jego bram. Nie należę do osób, które długo podejmują decyzję, wysyłam zgłoszenie, a kilka dni potem pojawiam się na liście startowej z numerem 6.
Jest to najładniejsza lista startowa ze wszystkich na jakich byłem zapisany. Nie tylko jakieś literki i numerki, ale prawdziwy człowiek z krwi i kości. Przeglądam zdjęcia innych zawodników, nazwiska z całego świata, twarze ludzi którzy mają setki kilometrów w nogach i nie jedno już widzieli. Twarze wojowników. Dokładnie za rok razem z nimi stanę do walki.
GOLDSTEIG
Trasa biegu przebiega najdłuższym szlakiem turystycznym Niemiec: dystans 661km, 19000m przewyższeń. Po starcie w Marktredwitz szlak biegnie na południe wzdłuż granicy z Czechami, następnie wzdłuż granicy z Austrią, aby w mieście Passau odbić z powrotem na północ w kierunku mety umieszczonej w pobliżu miasta Neunburg vorm Wald. O samym biegu ciężko znaleźć cokolwiek poza informacją na jego stronie. Mało osób w nim brało udział, jeszcze mniej docierało do mety, a z Polski nie było jeszcze nikogo - jedna wielka niewiadoma. Udało mi się porozmawiać z węgierskimi znajomymi, którzy powiedzieli, że było ciężko, a jak Węgrzy mówią, że jest ciężko to trzeba zacząć się bać.
PRZYGOTOWANIA
Jak się przygotować - dieta, treningi? Ci którzy mnie znają, wiedzą żeby nie zadawać mi takich pytań. Moim treningiem są starty - więc startowałem. W ilu biegach ultra można wystartować w ciągu roku? Raz na 260 km, siedem razy na 150-170 km, sześć razy 80-100km, cztery razy 50 km. Można pewnie i więcej, ale nie samym ultra człowiek żyje. ;-)
DNI SĄDU (Wrzesień 2017)
Siedzę w hotelu w Marktredwitz, od dwóch dni leje, więc albo jem albo śpię. Już dawno tyle nie spałem i dobrze, przyda się. W hotelu zaczął się ruch, zjechali inni zawodnicy, odbiór numerów startowych, wieczorem idziemy na wspólną kolację-odprawę. Nareszcie może będą jakieś konkretne informacje. Wita nas uśmiechnięty od ucha do ucha Michael i zaczyna wyjaśniać na co się tak naprawdę porywamy. To nie jest bieg z kategorii jakie znamy, to jest przygoda. Self-support czyli musimy liczyć tylko na siebie lub na tych których sobie zorganizowaliśmy do pomocy (support osób trzecich na trasie jest dozwolony). Z obsługi biegu jest tylko Michael i nikt więcej :-). Prognozy pogody nie są optymistyczne więc musimy się liczyć z tym że będzie nam zimno albo nawet bardzo zimno. To jest Bawaria: po godz 19:00 nie ma możliwości zakwaterowania gdziekolwiek, jeżeli nie było wcześniejszej rezerwacji. To jest Bawaria: po drodze ciężko będzie znaleźć miejsce na odpoczynek, jedzenie, uzupełnienie wody i prowiantu. W nocy możecie całkowicie zapomnieć o takiej opcji. Jedyną waszą nadzieją są "aid stations" (miejsca, które można zarezerwować za dodatkową opłatą przed startem), minimum o którym powinniście pomyśleć to te miejsca w których będą znajdowały się przepaki. Nie liczcie na wiele, oczekujcie nieoczekiwanego. Walczcie!!!.
Ostatnia noc, jeszcze na rano zostało - zdanie przepaków i bagażu na metę, sprawdzenie sprzętu obowiązkowego i odbiór trakerów GPS. W drodze na start ostatnie uwagi o znakowaniu szlaku. Z 48 zgłoszonych zawodników na starcie pojawiło się 37. Do boju ruszamy 12:08.
PORANEK PIERWSZY - EUFORIA
Droga biegnie między polami kukurydzy, stawami w lesie, wydłuż rzeczki. Jest raczej płasko więc biegnie się szybko. Dookoła czyściutko, co kawałek ławeczka, czuję się niczym na niedzielnym spacerze. Czasami jakaś niewielka miejscowość, zamek na pobliskim wzgórzu, malownicze skałki nad potokiem. Pogoda niezła więc aż roznosi mnie energia.
Opamiętanie przychodzi wieczorem wraz z głodem, tyle ładnych rzeczy widziałem, ale ani jednej możliwości jedzenia. Trudno, trzeba dotrwać na własnym prowiancie do 85km. Drugim punktem jest sala gimnastyczna, tylko trzeba pamiętać, że do niej się odbija kilkaset metrów od trasy. Oczekuj nieoczekiwanego - jakieś 20 km przed punktem spotykam w miasteczku punkt jedzeniowy. Gorąca zupa, kawa, herbata, domowe ciasto, bułeczki z serem i wędliną, czego tu nie mają. Przygotowane dla nas tak z dobroci serca, bo na pewno jesteśmy głodni, a daleka droga przed nami. Brak słów, którymi możnaby podziękować za coś takiego. Na trasie spotkałem dwa takie punkty.
85km - chwila odpoczynku, jakieś jedzonko, ale nie ma tego za dużo. Sporo osób poszło spać, ciekawe jaką mają strategię, pędzili jak szaleni już od startu aby tutaj zostać. Moim celem jest punkt z przepakiem na 160km wiec ruszam w noc. Zrobiło się pagórkowato, pomału zbiera się na świt, senność zaczyna męczyć, a mijane ławeczki kuszą niemiłosiernie. Siadam na chwilę na jednej i zamykam oczy. Zimno jest bezlitosne, po 10 minutach ruszam dalej wiedząc, że opcja spania w nocy na zewnątrz odpada, nie przy takiej temperaturze, zwłaszcza jak się jest zmęczonym. Poranek już blisko.
PORANEK DRUGI - DUCH
Dzień drugi zrobił się deszczowy. Wzgórza, pola, kukurydza, skały to wszystko widziałem wczoraj i jakoś przestało już tak cieszyć. Może to z powodu braku słońca, a może zmęczenie zaczyna dawać znać o sobie. Popołudniu docieram do przepaku. Tę bazę mam zarezerwowaną, więc wskakuję pod prysznic i do łóżka. Niestety mam problem z zaśnięciem i zamiast 2,5 godzinnego snu robi się niewiadomo ile drzemki. Jedzenie - to też nie było to na co liczyłem. Trudno, trzeba brać to co jest bo przede mną kolejną noc.
Zbliża się północ, jak duch mijam kolejną wieś. Już tuż po zmroku nie spotkasz człowieka, psy nie szczekają, nawet okna w domach się nie świecą. Wszyscy śpią, za wyjątkiem nas. Wtem... czyżbym miał już jakieś zwidy? Niewielki domek wyglądający na jakiś wiejski dom spotkań, może małą świetlicę a w nim dwóch kolesi raczących się piwem. Siadam pod tablicą przy wejściu do tego przybytku, choć wiem, że długo tak nie posiedzę. Na telefonie sprawdzam mapę i widzę, że obok mnie powinien być jeszcze jakiś zawodnik. Może jest w środku? Wchodzę! Zdziwienie na twarzach chłopaków jak by ujrzeli ducha. "Kawa?" "Pewnie, czemu nie, ale mamy bardzo dobre piwo, jest lepsze od kawy" :-). Poprzestaję na kawie i rozmowie. To była miejscowość Rhan, jakieś 100 mieszkańców i jak się dowiedziałem, to jestem strasznym szczęściarzem, bo to pomieszczenie jest otwierane jakoś raz na miesiąc. Na koniec wspólne zdjęcie i ruszam. Zawodnik, którego znacznik widziałem, spał sobie w najlepsze w aucie kampingowym 50m od budynku.
Gorąca kawa spowodowała, że od razu idzie mi się lepiej i senność dopada mnie dopiero nad ranem. Idąc omiatam latarką wszystkie okoliczne budynki szukając miejsca na drzemkę - bezskutecznie. Dodatkowo muszę pilnować trasy na GPSie, szlak bardzo dobrze do tej pory oznakowany zaczyna sprawiać niespodzianki. Mijam miejsce gdzie ścieżka idzie w dwie różne strony, obie oznakowane na drzewach, wybieram zły wariant, ale na szczęście dużo nie nadrobiłem. Wstaje nowy dzień.
PORANEK TRZECI - GÓRKI
Idę, trochę truchtam, kilka telefonicznych rozmów z Ania, czasem coś wrzucę na FB, ktoś nawet to ogląda, coś odpisują. Mijam miasteczko, chyba mają jarmark bo po bokach dziesiątki straganów, jest wszystko za wyjatkiem jedzenia.😔 Przy wyjściu z miasteczka jest bar przy parkingu, przynajmniej kawy się napiłem. Przede mną coraz większe górki, zaliczam pierwsze ostrzejsze podejście. Warto było się wspinać ponieważ kawałek za szczytem spotykam schronisko górskie. Nareszcie jakieś ciepłe jedzenie - pierwsze od 3 dni. Wcinam schabowego popijajac bezalkoholowym. Siły powracają i humor od razu się poprawia. Jeszcze tylko 30 km i kolejny przepak - łatwizna.
Kilka godzin później skacząc po skałach niczym kozica przeklinam tę “łatwiznę”. Z jednej strony jest pięknie, ale z drugiej strony nogi jakoś nie są skore do takich akrobacji. Do przepaku docieram w nocy. Przynajmniej tutaj jest porządne jedzenie, szybki prysznic, ustawiam budzik na "za 3 godzinki" i ląduję w łóżku. Nareszcie sen - taki jaki jest potrzebny. Na kolejny odcinek ruszam znowu z bojowym nastawieniem.
Tuż przed świtem wizyta na stacji kolejowej DB. Kawą i ciasteczkiem rozpoczynam kolejny dzień.
PORANEK CZWARTY - AUTOSTRADA DO PIEKŁA
Dobry początek dnia nie oznacza, że tak będzie do końca. Około 300 km zaczyna mnie boleć prawa noga i bieganie odpada zupełnie. Siadam na chwilę, aby dać odpocząć nodze, przy okazji smaruję stopy. Gdy wstaję zaczyna mnie telepać z zimna i za cholery nie mogę się rozgrzać. Jakby tego było mało kawałek dalej ustawiony w poprzek trasy baner zakazuje wejścia, w tle słychać jakieś stadne ujadanie psów i trąbki... polowanie czy co??? Trudno, trzeba obejść bokiem .
Fragment na którym się znajduję jest obejściem parku narodowego, którego władze nie zgodziły się na bieg. Niestety znakowanie tego odcinka nie jest już takie dobre. Staram się trzymać tracka GPS, ale on też nie jest najlepszy w tym fragmencie i często kończę na przedzieraniu się przez las. Niebo szarzeje i zanosi się na dużą ulewę, w ostatniej chwili ubieram wodoodporne spodnie i kurtkę. 5 minut później jest już po deszczu.
Kilometry uciekają, zostało mi ostatnie podejście pod górę, aby osiągnąć kolejny punkt gdy na poboczu widzę znajome kształty. Camper z numerkiem 10, mijałem go wielokrotnie, a zawodnik nr 10 mijał mnie tyle samo razy, zawsze biegiem, zawsze z uśmiechem. Tym razem postanawiam wprosić się na kawę. Holgar dwa lata temu był drugi, tym razem chciał powalczyć o zwycięstwo. Z profesjonalnym supportem miało być łatwiej, ale czy było? Częste przystanki zabierały sporo czasu, no i trzeba więcej razy zbierać się w sobie, aby wyjść na trasę z cieplutkiego, wygodnego kampera. Siedzieliśmy tak rozmawiając i popijając kawę, patrząc jak mijają nas kolejni zawodnicy. Na jakim innym biegu można sobie na coś takiego pozwolić :-)
Ostatnie podejście idzie nawet zgrabnie, do schroniska na szczycie docieram tuż po zmroku. Tego punktu nie rezerwowałem więc nie mam co marzyć o łóżku, ale jedzonko jest dobre. Przez chwilę próbuję się zdrzemnąć na ławce, niestety brakuje jakiegoś kocyka aby się nakryć. Trochę rozmawiam z Michaelem, też już nieźle zmęczonym. Tuż przed 24:00 ruszam w dalszą drogę. Teraz z perspektywy czasu myślę, że to był ogromny błąd, że trzeba było jednak złapać trochę snu, a nie liczyć na jakiś cud.
Długo nie trzeba było czekać, powieki zaczęły opadać. Mając małe szparki zamiast otwartych oczu widziałem tylko blady niewyraźny punkt pod nogami. Wpatrzony w punkt na drodze i od czasu do czasu niebieską strzałkę na ekranie GPSa leciałem przed siebie. W takim letargu udało mi się w miarę szybko zbiec z górki. Termometr wskazywał 2 stopnie, przejście przez miejscowości było rozpaczliwym szukaniem miejsca na drzemkę, ale jak na złość nawet na wiatę przystanku nie trafiłem. Potem zaczęła się autostrada do piekła... Dwa odblaskowe słupki po dwóch stronach drogi co czterdzieści kroków powodowały, że krajobraz nie zmieniał się od kilku godzin. Zdaję sobie sprawę, że idę zygzakiem. Co otworzę oczy to stąpam coraz bliżej lewego lub prawego rowu. Przymykam oczy i czuję że lecę, tym razem rów był zdecydowanie za blisko, który to już raz? Wracam na środek drogi, przymykam oczy, czuję że lecę... na twarz, w ostatniej chwili odzyskuję równowagę. Myślę - lepiej na twarz niż na plecy. Do dzisiaj nawet nie wiedziałem, że idąc pod górę można upaść do tyłu - jednak można. Na poboczach co chwila widzę budynki, otwieram szerzej oczy.... cholerne świerki. Przymykam oczy, tym razem nie było rowu, ląduję na metrowym świerczku. Znowu wracam na środek drogi, kilka kroków i powieki opadają. Otwieram oczy, stoję na środku drogi oparty o kije, nie mam pojęcia ile czasu już tak stoję. Niebo pomału szarzeje, a ja docieram do szczytu górki. Na chwilę siadam na ławeczce, aby złapać oddech - to była ciężka noc, jednak trzeba było się przespać.
PORANEK PIĄTY - POBOJOWISKO
Już wcześniej mieliśmy informację, że trasa zostanie zmieniona ze względu na wiatrołomy. W ostatniej chwili nawet ta nowa trasa została zmodyfikowana. Nie miałem pojęcia co to oznacza dopóki nie wszedłem na tereny ze zniszczeniami. Tysiące drzew połamanych jak zapałki blokowały ścieżki - nie wszystko udało się obejść bokiem. Idę przez taki fragment, czasami się przeciskam, czasami czołgam, czasami przeskakuję. Trzeba uważać, bo łatwo o jakieś nieszczęście. Zabiera to ogromną ilość z już i tak niewielkich zapasów sił.
Gdy wieczorem zmęczony i głodny docieram do Passau czuję, że już nie tylko stopy, ale całe ciało zaczyna palić gorączka. Piękny czterogwiazdkowy hotel, niestety bez restauracji. Michael już tu jest więc proszę go o zamówienie pizzy. W oczekiwaniu na jedzenie sączę piwo, w końcu należy mi się za walkę w ostatniej dobie. Ze względu na ograniczoną ilość miejsc, czas przebywania w pokoju hotelowym jest limitowany do maksymalnie sześciu godzin. Na sen poświęcam więc cztery godziny i ponownie na trasę ruszam o 2:00 w nocy.
Dalsza droga na szczęście nie jest już taka wymagająca, za wyjątkiem kilku miejsc z powalonymi drzewami. Ścieżka biegnie wzdłuż rzeki Ilz, kilometry nawet szybko uciekają.
PORANEK SZÓSTY - DUSZA WOJOWNIKA
Nic nie zapowiadało tego jak zakończy się ten dzień. Łatwa technicznie trasa, śniadanie zjedzone w restauracji przy campingu, słoneczna pogoda - wszystko to dodało nowych sił i woli walki. Doganiam innych zawodników, niektórzy mają bardzo poważne problemy z nogami, ja lecę jak na skrzydłach, zwłaszcza, że noga przestała boleć. Tak jakby ktoś ściągnął mi hamulec założony 150km wcześniej. Pierwszym niepokojącym zwiastunem był telefon od Michela z informacją bym szukał jedzenia w najbliższej miejscowości, ostatniej większej na trasie - powód, schronisko które miało być naszym kolejnym punktem "wypięło" się na nas pomimo wcześniejszych ustaleń i jest zamknięte. Znalazłem tylko kawiarnię, tym razem na obiad dwie kawy i trzy drożdżówki :-(
Trasa na GPSie skręca w lewo, ale na lewo jest ogrodzenie :-(, trzeba albo się wrócić albo iść do przodu. Wybieram to drugie szukając najbliższej okazji do skrętu. Gdy się trafia wychodzę na pole golfowe. Staram się skręcać w kierunku tracku, ale dostępu wciąż broni siatka i to na dodatek pod napięciem, ciekawe co za nią jest. Kawałek dalej sprawa się wyjaśnia, obserwuje mnie spore stado jeleni. Patrzą na mnie z sympatią, czyżby wyczuły bratnią duszę ;-).
Tuż przed zmrokiem spotykam jeszcze mobilny punkt Goldsteig Ultrarace, taka miła niespodzianka.
Czuję że moje ciało płonie. Do kolejnego punktu mam już niedaleko, ale czas jakby zwolnił, kilometry dłużą się niemiłosiernie. Kolejny raz sprawdzam GPSa, wydawało mi się, że minęło z 10 minut, zwłaszcza, że staram się truchtać, a on bydlak pokazuje tylko przebytych 200m. Coś nie tak z tym złomem, przecież to nie możliwe.
Zaczynam się zatracać, mam wrażeniem jakbym patrzył na siebie z boku - jakiś mały człowieczek biegnie... idzie... a w zasadzie porusza się zygzakami starając się utrzymać na nogach, z tępym wzrokiem wbitym przed siebie - obraz nędzy i rozpaczy. Ale ciągle podąża przed siebie. Co go tak gna? Wola walki? Chyba nie, bo w oczach widać tylko rozpacz. Nadzieja? Chyba nie, bo już od dłuższej chwili żadne myśli nie są w stanie wydobyć się ze zmęczonego ciała. Dusza? Tak, to musi być dusza wojownika, która jeszcze walczy, gdy ciało i umysł już poległy.
Otwieram oczy, jest 2:30 w nocy, stoję przed budynkiem schroniska "ultra biegacze, proszę dzwonić" więc dzwonię. Docieram do pokoju, szybki prysznic i padam na łóżko, jakoś irracjonalnie jeszcze próbuję coś napisać na FB, ale telefon kilka razy wypada mi z dłoni. Ostatkiem sił nastawiam budzik na pobudkę za pięć godzin.
PORANEK SIÓDMY - KONIEC
Dzwoni budzik, wstaję, czuję się nawet nieźle, więc zbieram rzeczy i ruszam na ostatni odcinek. Oczywiście w schronisku nie było nic do jedzenia, więc staram się namierzyć jakieś miejsce na śniadanie, udaje się to po trzech godzinach. Kiełbaski na gorąco i kawa, muszą starczyć. Każdy krok przybliża mnie do mety i czuję, że nic już mi jej nie odbierze. Zaczynam przyśpieszać. Jeszcze wieczorem skręcam do Falkenstein na porządne jedzenie, w końcu potrzeba jeszcze trochę sił na te ostatnie 50km. Najedzony, zaczynam biec. Na samej końcówce Goldsteig jeszcze próbuje ze mną walczyć, noga zaczyna ponownie boleć, ale to już nie ma znaczenia. Tuż przed świtem docieram na metę.
PODSUMOWANIE
Zajęte miejsce: 7
Dystans: ostatecznie po wszelkich zmianach trasy GPS wskazał 600km
Czas na trasie: 162 godziny 15 minut
Czas snu: około 12 godzin + 2 godziny drzemki
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz